To już drugie zdjęcie z podróży z Luang Prabangu do Vang Viengu. Z tego co pamiętam, jechaliśmy zdezelowanym (choć bez przesady) autobusem. Droga wiodła w górę, w dół, serpentynami, autobus męczył się, człapał i co jakiś czas zatrzymywał się, by kogoś zabrać lub wysadzić. Ci, którzy wsiadali, często mieli ze sobą różne zwierzęta. Ale nie kozy, kury czy kaczki – dzikie zwierzęta złapane i wiezione w celu konsumpcji. Ktoś nam wyjaśnił, że „dziczyzna” jest ważnym elementem w ich jadłospisie. Miejscowi chwytają więc wszystko, co da się zjeść.
Tym razem ktoś wsiadł z jakimś gryzoniem, którego nie potrafię zidentyfikować – coś w stylu karłowatego bobra, ale z cienkim ogonem. Zwierz był związany i szybko zmienił właściciela (odpowiednia suma też, tylko w przeciwną stronę). Autobus telepał się po wybojach, a my kibicowaliśmy więĹşniowi. Po jakimś czasie uwolnił się z pętów i zaczął chodzić po autobusie. Szybko go złapano (broniąc się, zdążył ugryĹşć nowego właściciela w palec) i ponownie związano. Tym razem skutecznie, bo w takim stanie kontynuował podróż.
Nam zostało kontemplowanie widoków za oknem, między innymi takich, jak na zdjęciu.