Gdy Kapuściński pisał o Afryce (zdaje się, że w „Hebanie”), dużo było o czekaniu. Moje skromne obserwacje to potwierdzają. Bez względu na to, czy jest to Kambodża, Peru, czy dajmy na to Gruzja, ludzie do perfekcji opanowali sztukę czekania. Podstawowym warunkiem jest jednak to, żeby kraj nie był zbyt cywilizowany. Gdy taki się staje – jego mieszkańcy zaczynają za wszystkim gonić, czas przekształca się w pieniądz i sztuka czekania umiera (czekanie to brak ruchu, czyli strata, a tej nikt nie chce).
Jednak w miejscach, do których nie dotarła nasza gorączkowa pogoń (za czym? za wszystkim, za niczym), wygląda to zupełnie inaczej. Przeważnie nic się nie dzieje i trzeba robić coś, by utrzymać się na powierzchni delikatnie sunącego czasu. Spać, chodzić, rozmawiać, szukać, wypytywać – cokolwiek, byle upływał. Bo jeśli nie robimy niczego, stoi i nie ma nadziei, że coś się zmieni.
A zmiana jest niezbędna. Niezbędne jest zdarzenie, by coś się działo. Bo nawet najbardziej zaprawieni w sztuce przeczekiwania poruszają się od wyspy do wyspy, od chorągiewki wystającej z czasu do słupa oznaczającego choćby koniec dnia. Bez tych specjalnych punktów łatwo stracić orientację, ale i to się zdarza. Jednak przeważnie co jakiś czas coś się pojawia – ot choćby koniec dnia czy wschód słońca, ktoś przyjedzie, ktoś się urodzi czy umrze, sąsiad o coś zapyta lub ja będę miał pytanie do sąsiada.
Gdy czekaliśmy, aż ruszy samochód do Siem Reapu, obserwowałem. Ludzie siedzieli, stali, rozmawiali – raczej przeczekiwali czas. I nagle – jedzie samochód. Od razu zerwała się grupka młodych mężczyzn. Reszta też jakoś zareagowała, choćby podnosząc głowy, ale ci poderwali się i pobiegli. W ich przypadku powód był prozaiczny – chcieli załapać się na rozładowywanie lub transport ładunku. Czekanie czekaniem, sztuka utrzymywania się na powierzchni czasu sztuką, ale brzęcząca moneta (lub szeleszczący papierek) zawsze ma wartość.