O Uyuni już pisałem. Dotarliśmy tam w Wielki Czwartek, a następnego dnia chodziliśmy po mieście, rozkoszując się egzotyką Boliwii. Wyjechać z miasta nie dało się (najbliższy autobus był za jakiś czas), ale i też nie chcieliśmy. Po Chile, było nie było zachodnim kraju, wreszcie mieliśmy coś innego.
Zaczęło się od tego, że gdy nasz samochód zatrzymał się, pojawiły się handlarki wszelkim dobrem. My kupiliśmy miejscowy ser. Był bardzo smaczny i poczęstowaliśmy nim naszych towarzyszy ze Szwecji. Wzięli kawałek, ale ze sporą rezerwą. Było to wszak zachowanie wielce niehigieniczne – nie wiadomo, kto robił ser, z czego, jak przechowywał, a teraz sprzedaje na ulicy bez żadnej chłodziarki. Zgroza!
Potem wszyscy pojechali dalej, a my zostaliśmy. Miasteczko samo w sobie nie było specjalnie ciekawe, ale że było inne niż miasta chilijskie, nam wystarczało. Na dodatek w Wielki Piątek zaczęło się coś dziać. Najpierw gromadziły się jakieś oddziały wojska, ale na szczęście tylko do przemaszerowały w takt jakiegoś marsza.
Potem zaczęli zbierać się ludzie z różnymi ciekawymi rekwizytami – wielkim krzyżem, Jezusem na tronie. Jezusem w trumnie. Były dziewczynki, które sypały kwiatki, był dym kadzidła. Kolorowa procesja trwała do wieczoru, ale więcej o niej napiszę, gdy pojawi się stosowne zdjęcie.