Ocalone centrum

508DSC_1927

Hoi An to miasto krawców. Rzeczywiście, mnóstwo tam sklepów z ubraniami, w większości oczywiście damskimi. My tam zakupów nie zrobiliśmy, bo sukienkę Gosia kupiła wcześniej, w innym mieście. Niestety, u źródła ubrania były tańsze, ale nic nie dało się z tym zrobić.

Poza japońskim mostem, o którym już wspominałem, spektakularnych zabytków w mieście nie ma. Ale całość znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury Unesco i jest bardzo urokliwa. Można odnaleść tu polski akcent. W latach 90. władze chciały wyburzyć stare budynki, ale sprzeciwił się temu polski archeolog, pracujący w pobliskim My Son. Za jego namową zmieniono plany, odrestaurowano centrum i Hoi An stało się stałym punktem na mapie wycieczek po tej części Wietnamu.

Lubie!
0

Ryż na drodze

My son

Wietnam to ciekawy kraj. Niby daleki, a wydaje się dość bliski (choćby dlatego, że jesteśmy zaznajomieni z Wietnamczykami, których w Polsce jest dość sporo). Można tam dolecieć w miarę tanio, z jednej strony jest tam egzotycznie, z drugiej jest sporo ułatwień dla turystów. Tego ostatniego jest dużo, a nawet za dużo.

Wygodną rzeczą w Wietnamie są autobusy dla turystów, które pozwalają wygodnie i względnie tanio przemieszczać się między głównymi atrakcjami. Z drugiej strony bardzo trudno zboczyć z wyznaczonej przez nie trasy. Oczywiście jeśli ma się odpowiednio dużo pieniędzy, problemem to nie jest, ale gdy się oszczędza, sprawa wygląda zupełnie inaczej.

My w pewnym momencie byliśmy zmęczeni ciągłym wykłócaniem się, podwójnymi cenami, nachalnym wręcz zachęcaniem do korzystania z tego, co dla turystów przygotowano. Chcąc wyrwać się z macek turystycznej mafii (tak to wtedy odczuwaliśmy), zdecydowaliśmy się wypożyczyć motocykl.

Podstawowym problemem mogła się okazać umiejętność jazdy taką maszyną. Koledzy w dzieciństwie dali mi się kilka razy przejechać jakimś komarem czy podobną maszyną, ale to było bardzo dawno temu. Na szczęście okazało się, że jakoś sobie daję radę. Motocykl miał 110 cm3 pojemności i bezsprzęgłową skrzynię biegów, której obsługa była dość intuicyjna. Oczywiście brakiem prawa jazdy się nie przejmowałem.

Na miejsce dotarliśmy… nie bez problemów, bo po pierwsze pomyliliśmy drogę i musieliśmy jej trochę nadłożyć (jakieś 50 km). Po drodze oprócz kierowców wariatów czyhał na nas ryż, który wieśniacy suszyli na asfalcie. Na szczęście udało się weń nie wjechać i nie przewrócić się.

Ciekawy był też powrót, bo odbywał się już po ciemku. Około połowy pojazdów nie używała świateł, jechaliśmy więc ostrożnie. I tu szczęście nam dopisało.

A same ruiny? Jak przeczytałem niedawno, ruinami są po części dzięki Amerykanom, którzy nie oszczędzili ich podczas nalotów. Prace konserwatorskie trwały i pewnie trwają nadal. My Son przy Angkorze to drobiazg, ale ponieważ w okolicy to jedyne tego typu budowle, warto je zobaczyć.

Lubie!
0

Wejście smoka

Głowa smoka - Wietnam

Niedaleko Hoi An są świątynie My Son, które zwiedziliśmy, dojeżdżając do nich na motocyklu. Było to moje pierwsze prowadzenie podobnej maszyny od… wielu lat. Jakoś się udało, choć nie było łatwo. Sporym utrudnieniem był np. suszący się na szosie ryż (gdzieś przecież trzeba to robić) lub Wietnamczycy nie używający po zmroku świateł w swoich motocyklach.

Następnego dnia włóczyliśmy się to tu, to tam, czekając na wyjazd z miasta, ale jeszcze tego wieczoru, kiedy wróciliśmy ze świątyń, czekało nas ciekawe widowisko. Po mieście krążyły grupki nastolatków wyposażone w smoki oraz bębny.

Do obsługi smoka potrzeba było kilku osób – np. jedna trzymała sporą głowę, a pozostałe wiotki, szmaciany tułów. Czasem kilku chłopaków trzymało platformę, z której wystawał długi bambusowy kij, na szczyt którego wchodził jeden ubrany w smoka. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia w bębny, z których przynajmniej niektóre były umieszczone na wózkach.

Nie dowiedzieliśmy się, co to za święto czy zwyczaj. Jakiś zagadnięty człowiek coś tam wybełkotał o zabawach chłopców. Ja oczywiście próbowałem sfotografować „coś”. Kilka prób z lamą błyskową dało marny rezultat. Potem po prostu wydłużyłem czas i chyba zwiększyłem czułość. Z niewiadomych względów tej informacji w EXIF-ie nie ma, ale niebo nie jest czarne, tylko szare (spory szum), więc tak musiało być.

Fotografowanie na czasie rzędu 2 sekundy daje niepewne rezultaty (jeśli aparat trzymamy w ręce, a obiekty się poruszają). Nie pozostaje nic innego, jak próbować wiele razy i liczyć na szczęście. Jeśli na ono nie sprzyja, można sobie dopomóc, lekko „dobłyskując” lampą. Albo pstrykając więcej klatek. Mi udały się dwie, w tym jedna umieszczona powyżej.

Lubie!
0