W 2005 roku odwiedziliśmy Patagonię. Jednym z pierwszych przystanków było Puerto Mardyn. Dziwne to było miasto. Kończyło się nagle: osiedle domków, płot, a za nim jak nożem uciął – znikało miasto i rozciągało się suche pustkowie skąpo porośnięte brązową trawą. Pamiętam, że ktoś nas wtedy podwiózł i z rozmowy dowiedzieliśmy się, że ziemia wokół miasta jest w posiadaniu farmerów, którzy za nic w świecie nie oddadzą jej pod budowę domów. Była im potrzebna, by zachować równowagę biologiczną na pastwiskach.
W tym rejonie hoduje się owce. Już nie pamiętam dokładnie, ale na jedno zwierze potrzeba jakiejś olbrzymiej powierzchni (powiedzmy 3 hektarów). Jeśli będzie mniej, trawa nie zdąży się zregenerować i ziemia zamieni się w pustynię. Farmerzy ziemi więc nie oddają, a miasto dusi się w swoich granicach.
My mieszkaliśmy tam na kempingu „El Golfito” na obrzeżach miasta. Miejsce pamiętam jako zapuszczone i niezbyt popularne. Włócząc się w okolicy, napotkałem na boisko, jeszcze bardziej zapomniane. Nie wiem, jakim cudem przetrwało. Gdy dziś patrzę na zdjęcia satelitarne, kemping jest, ale boiska nie mogę wypatrzeć.