Ściana

Angkor pojawiał się na tym blogu wielokrotnie. Nic dziwnego, ruiny są fascynujące i bardzo różnorodne. Oczywiście do stwierdzenia tego faktu potrzeba jest odrobina zaangażowania. Gdy my zwiedzaliśmy ten najbardziej znany zabytek Kambodży, kupiliśmy bilety tygodniowe. Pod koniec tego czasu nadal nie mieliśmy dość. Nasze znajome zaplanowały na to samo trzy dni, a po drugim stwierdziły, że widziały wszystko i ostatni dzień to strata czasu.

Angkor jest bardzo różnorodny, choć na pierwszy rzut oka wszystko to kamienie. Ale oprócz tego, że same budowle nie są identyczne, to można je odwiedzać w różnych porach dnia. Południe najlepiej sobie darować (temperatury!), choć wtedy jest szansa na brak tłumów. Za to poranki i zachody – palce lizać. Niebezpieczeństwo zasłonięcia słońca przez chmury jest niskie, co oznacza sporą szansę na ładne światło i niesamowity klimat.

Lubie!
0

Ostatni słoń

Lista zdjęć wybranych do tego blogu mocno się skurczyła i łącznie z dzisiejszą liczy już tylko 27 pozycji. Przejrzałem więc je wszystkie i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to ostatnie zdjęcie słonia, jakie zostało mi do opisania. Grobowiec z Hue jeszcze się pojawi, ale będzie to tylko budynek.

Lubie!
0

W stronę słońca

Na Wyspie Słońca poza przyrodą, do oglądania są ruiny. Wg Inków tam narodziło się Słońca, pierwsi Inkowie oraz niektórzy z ich bogów. Ruin – budynków mieszkalnych i sakralnych – jest sporo. Część z nich znajduje się na przeciwległym końcu wyspy (w stosunku do miejsca, gdzie przybywa prom z turystami i nie tylko). I właśnie z wycieczki do nich pochodzi powyższe zdjęcie. Ruiny nie okazały się spektakularne, ale wycieczka bardzo miła.

Lubie!
0

Skąpane w słońcu

Machu Picchu

Jak już pisałem, Machu Picchu powitało nas skąpane we mgle i deszczu. W zwiedzaniu jakoś to szczególnie nie przeszkadzało (byliśmy przygotowani na wilgoć, a zimno nie było). Owszem mgła utrudniała obejrzenie miasta w całości, ale i też dodawała uroku. W końcu jednak opary się rozpierzchły, a w pokrywie chmur zaczęły pojawiać najpierw szpary, potem wyrwy.

Jednak zanim słońce mogło dotrzeć do nas bez przeszkód, po prostu oświetlało ruiny nieco mdłym, ale jednak blaskiem. Blask zanikał, intensywniał, ale w końcu zaczęły pojawiać się momenty, że osłona z chmur przepuszczała promienie słoneczne bez przeszkód. I właśnie jedną z takich chwil utrwaliłem na dzisiejszym zdjęciu.

Lubie!
1

O wchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki

Angkor

Nie odwiedzam dwa razy tych samych miejsc. Są ludzie, którzy wręcz celowo jeżdżą rok w rok w to samo miejsce, bo skoro im odpowiada, to dlaczego mieliby szukać nowego? Ja wolę za każdym razem doświadczać czegoś nowego, ale wiadomo, że od reguły bywająÂ wyjątki – są miejsca, kraje, które odwiedziłem więcej niż raz.

Dwa razy byłem na Lofotach i dwa razy na tej samej wyspie. Odwiedzone wtedy miejsca częściowo pokrywały się z tymi, w których byłem ładnych kilka lat wcześniej. Mogę powiedzieć, że wiele się nie zmieniły, ale co może się zmienić w skałach, piasku i morzu?

Po sześciu latach od pierwszego pobytu pojechałem drugi raz do Indii. Trasy pokrywały się tyko w Delhi i Agrze (Taj Mahal), więc w zdecydowanej większości widziałem zupełnie nowe miejsca. Podobnie było z Kirgistanem, gdzie formalnie rzecz biorąc byłem dwa razy, ale drugi pobyt był krótki i w innym miejscu (pomijając Biszkek, gdzie lądował samolot). Zarówno Indie jak i Kirgistan nie zmieniły się za bardzo pomiędzy wizytami.

O mały włos kilka lat temu pojechałbym ponownie do Syrii, ale zaczynało się tam robić niebezpiecznie, więc zrezygnowałem. Jeśli jeszcze kiedyś odwiedzę Syrię, z pewnością okaże się, że Damaszek, Aleppo czy Palmira nie wyglądają tam samo.

Po głowie chodzi mi też pojechanie do Nepalu, w którym byłem około roku 1998. I już wiem, że nie zobaczę tego, co mam na zdjęciach i w pamięci. Centrum Katmandu legło w gruzach i wątpię, czy większość zabytkowych świątyń zostanie odbudowana.

Na zdjęciu Angkor, który stał, stoi i pewnie będzie stał długo. Czerwoni Khmerzy – na szczęście – w przeciwieństwie do bojowników z Państwa Islamskiego zabytków się nie czepiali.

Lubie!
0

Ryż na drodze

My son

Wietnam to ciekawy kraj. Niby daleki, a wydaje się dość bliski (choćby dlatego, że jesteśmy zaznajomieni z Wietnamczykami, których w Polsce jest dość sporo). Można tam dolecieć w miarę tanio, z jednej strony jest tam egzotycznie, z drugiej jest sporo ułatwień dla turystów. Tego ostatniego jest dużo, a nawet za dużo.

Wygodną rzeczą w Wietnamie są autobusy dla turystów, które pozwalają wygodnie i względnie tanio przemieszczać się między głównymi atrakcjami. Z drugiej strony bardzo trudno zboczyć z wyznaczonej przez nie trasy. Oczywiście jeśli ma się odpowiednio dużo pieniędzy, problemem to nie jest, ale gdy się oszczędza, sprawa wygląda zupełnie inaczej.

My w pewnym momencie byliśmy zmęczeni ciągłym wykłócaniem się, podwójnymi cenami, nachalnym wręcz zachęcaniem do korzystania z tego, co dla turystów przygotowano. Chcąc wyrwać się z macek turystycznej mafii (tak to wtedy odczuwaliśmy), zdecydowaliśmy się wypożyczyć motocykl.

Podstawowym problemem mogła się okazać umiejętność jazdy taką maszyną. Koledzy w dzieciństwie dali mi się kilka razy przejechać jakimś komarem czy podobną maszyną, ale to było bardzo dawno temu. Na szczęście okazało się, że jakoś sobie daję radę. Motocykl miał 110 cm3 pojemności i bezsprzęgłową skrzynię biegów, której obsługa była dość intuicyjna. Oczywiście brakiem prawa jazdy się nie przejmowałem.

Na miejsce dotarliśmy… nie bez problemów, bo po pierwsze pomyliliśmy drogę i musieliśmy jej trochę nadłożyć (jakieś 50 km). Po drodze oprócz kierowców wariatów czyhał na nas ryż, który wieśniacy suszyli na asfalcie. Na szczęście udało się weń nie wjechać i nie przewrócić się.

Ciekawy był też powrót, bo odbywał się już po ciemku. Około połowy pojazdów nie używała świateł, jechaliśmy więc ostrożnie. I tu szczęście nam dopisało.

A same ruiny? Jak przeczytałem niedawno, ruinami są po części dzięki Amerykanom, którzy nie oszczędzili ich podczas nalotów. Prace konserwatorskie trwały i pewnie trwają nadal. My Son przy Angkorze to drobiazg, ale ponieważ w okolicy to jedyne tego typu budowle, warto je zobaczyć.

Lubie!
0

Wyspa słońca

Jezioro Titicaca - Wyspa Słońca

Titicaca to kolejna z „magicznych” nazw, które przyszło nam zweryfikować. Za tą nazwą stoi rekord – najwyżej położone jezioro wysokogórskie na świecie, a z pewnością najwyższe tak duże. Od razu popłynęliśmy na Wyspę Słońca (Isla del Sol).

Miejsce to jest bardzo turystyczne, w tym sensie, że turyści tam ciągną, a miejscowi mają dla nich ofertę. Mimo to 10 lat temu nie było zdeptane i miało swój urok. Można byłoł szukać noclegu i targować się. Co prawda nie spało się u gospodarza (czyli miejscowych Indian), a w specjalnie wybudowanych budynkach, ale z pewnością nie były to hotele zrobione na wysoki połysk.

Naszym celem były ruiny leżące na drugim końcu wyspy, więc schodziliśmy się za wszystkie czasy. Ruiny nie okazały się jakoś specjalnie spektakularne, ale jak zwykle miłe było to, że zwiedzaliśmy je sami.

Jak jest teraz? Nie mam pojęcia, ale w booking.com z Wyspy Słońca jest 8 hoteli (hosteli), z czego jeden trzygwiazdkowy.

Lubie!
0

Dusiciel ponownie

Figowiec dusiciel w Sambor Prey KukTak się złożyło, że dwa zdjęcia figowców dusicieli znalazły się obok siebie. Tym razem na zbliżeniu widać, że trudno odróżnić korzenie od gałęzi. Co ciekawe, na innych zdjęciach widać, że korzenie wcale nie poszły najkrótszą drogą od miejsca wykiełkowania nasiona do ziemi. Oplotły pudełkowa (obecnie, bo kiedyś pewnie miała wieżę) konstrukcję ze wszystkich stron.

Lubie!
0

Była sobie wioska

Pozostałości wioski niedaleko Tuti

Nasza wycieczka do Źródeł Amazonki obfitowała w sporo ciekawych wydarzeń. Przed wyruszeniem wprowadziłem do GPS-u kilka punktów, ale do końca nie byłem pewny, jak ma przebiegać nasza trasa.

Pewny był punkt początkowy – wioska Tuti. Dojechaliśmy do niej samochodem, plecaki na plecy i ruszamy. Gdzie mniej więcej jest nasz cel (Nevado Mismi), było widać i wiadomo. Trochę na czuja zaczęliśmy maszerować i pytać ludzi. Skierowali nas w odpowiednią ścieżkę. Długo szliśmy z jednym człowiekiem, ale w pewnym momencie pokazał na groźnie wyglądającą przełęcz i poszedł w inną stronę.

Przełęcz okazałą się bardzo łatwa. Wyszliśmy na płaskowyż i zobaczyliśmy ruiny wioski. Ścieżka biegła gdzieś przez środek, ale od ruin oddzielał nas kamienny mur. Oczywiście można było go przeskoczyć, ale ograniczyłem się do wspięcia się nań i zrobienia zdjęć. Z drugiej strony domy były łatwiej dostępne, więc pomyszkowaliśmy trochę i ruszyliśmy dalej.

Dłużej zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej. Po prostu doszliśmy tam po południu i zrobiliśmy sobie nocleg. W wiosce i tak by nie było transportu, a nocować tam jakoś mniej bezpiecznie. Czasu było jeszcze trochę, więc połaziliśmy po ruinach.

Dlaczego wioska jest opuszczona? Co stało się z mieszkańcami? Po powrocie do Polski próbowałem coś na ten temat znaleźć i udało się. Wioska nazywała się Ran-Ran lub Ñaupallacta. Tę pierwszą nazwę znalazłem kiedyś, tę drugą teraz. Z tego co pamiętam, powodem był brak wody. Nie pomnę, dlaczego jej brakło. Czy wysechł potok, czy zmienił bieg? Fakt faktem, że ludzie przenieśli się niżej. A ruiny można dziś oglądać na mapach Google’a.

Lubie!
0