Pik Lenina to nie było nasze pierwsze spotkanie z dużymi górami, ale pierwsza wyprawa w wysokie góry. Wcześnie owszem – chodziliśmy po wysokich górach, ale były to kilkudniowe wypady, choć bywało, że szliśmy sami z plecakami, mozolnie zdobywając wysokość, wyszukując drogę itp.
W Oszu mieliśmy umówiony samochód, który miał nas zabrać do bazy pod Pikiem Lenina. Podróż trwała cały dzień – był bezkresny step, były góry, było szukanie drogi (przez kierowcę, nie przez nas). Było też picie wódki (przez kierowcę, pomocnika i niektórych z nas).
Gdy dojechaliśmy, robiło się ciemno. Pewnie dlatego nie rozkładaliśmy namiotów, tylko przespaliśmy się w jurcie. Pamiętam nudności i kołowrót w głowie spowodowane przez wysokość – choć bardzo wysoko nie było (3800 m n.p.m.) – i spotęgowane przez zapach jurty, zrobionej z wojłoku.