Stolice to zwykle miejsca najmniej przeze mnie lubiane. Często widać w nich zadęcie, którego ja nie cierpię, jest w nich pośpiech, ale nie radosna krzątanina, a zamęt napędzany strachem, żeby tylko zdążyć.
Z drugiej strony każde miasto ma różne oblicza. Kuala Lumpur to nowoczesne domy handlowe oraz Petronas Towers ze szkła i stali, ale takie uliczki jak ta, o zupełnie innym, bardziej tradycyjnym charakterze, gdzie nerwowego pośpiechu nie widać.
Miarą położenia na osi tradycja-nowoczesność może być na przykład chaos. To trochę dziwne, bo założenie miasta było swego rodzaju uporządkowaniem (przeciwieństwem chaosu). Wytyczano ulice, domy stały jakoś w rzędach, pojawiała się infrastruktura, reguły… Ale miasta nowoczesne to zupełnie nowy poziom opanowania entropii i regulacje wskoczyły na zupełnie nowy poziom. Wystarczy przypomnieć sobie atmosferę początku lat 90, i porównać z tym, co mamy teraz.
Hanoi to przykład chaosu (na naszą europejską miarę) w starym dobrym stylu. Na ulicy jest wszystko – od samochodów, przez skutery i pieszych do towarów wystawionych ze sklepów. W naszych warunkach za chwilę pojawiłby się odpowiedni przepis i zdusił ten zamęt w zarodku.
I być może nam, przyzwyczajonym do bardzo klarownych reguł, lepiej żyje się w naszej rzeczywistości. Jednak dla milionów ludzi z krajów bardziej tradycyjnych, harmider i nieuporządkowanie (przynajmniej pozorne) wydaje się bardziej naturalne, ludzkie. Czy mają rację? Za wielki chaos męczy, ale zbytnie uporządkowanie też.
Hoi-an to nie tylko wspaniały japoński most i piękna starówka. A raczej – piękno starówki to nie tylko ładne budynki, ale także urokliwe sklepiki. Jak ten – z gongami.
Pisałem raz o miasteczku, które skojarzyło mi się z westernem „Siedmiu wspaniałych”. Na tamtym zdjęciu był centralny plac (pewnie „de armas”, bo prawie każdy „rynek” tam się tam nazywa). Boczne uliczki niestety były mniej spektakularne.
Trzynaście lat to kawał czasu – we współczesnych Chinach to tym bardziej. W Czengdu wylądowaliśmy po bardzo uciążliwej podróży pociągiem. Przez prawie trzy dni mieliśmy do dyspozycji tylko miejsca siedzące, więc do tego chińskiego miasta dotarliśmy wymęczeni, niewyspani.
Pogoda była jak wydać – pochmurno, siąpił deszcz. W mieście było pełno nowych budynków. Taki jak ten na zdjęciu stanowiły zdecydowaną mniejszość, która była zapewne skazana na wyburzenie w krótkim czasie. Po 13 latach, jakie upłynęły od zrobienia tej fotografii pewnie takich zaszłości w Czengdu już pewnie nie ma. Jedna osoba powie – i dobrze, nie ma co się oglądać na przeszłość, inna zaduma się nad przemijaniem…A Chiny i tak będą kontynuować swój marsz ku nowemu, lepszemu światu.
Pobyt we Wietnamie obfitował w różne atrakcje. Jedne turystyczne, bo w tym kraju jest sporo do oglądania, inne zupełnie nie. Trapiły nas awarie sprzętowe i część pobytu w Da Lacie spędziliśmy na próbie sformatowania image tanku. Dla niewtajemniczonych – kiedyś karty pamięci były małe i istniały specjalne urządzenia z dyskiem, gdzie zdjęcia można było zgrywać.
Samo miasto miało np. ciekawy targ, gdzie sprzedawali przeróżne kandyzowane owoce. Pamiętam też, że kupiłem trochę nasion, wydawało mi się, roślin w Polsce nieznanych. Jedną z nich był fasolnik. Okazało się, że jednak znają go w naszym kraju.
Z kambodżańskiej stolicy nie opublikowałem do tej pory zbyt wielu zdjęć, choć kilka było. Wyglądały zgoła inaczej, bo wszystkie były zrobione w słońcu z soczystymi barwami. Ale pogoda wtedy była kapryśna. Więcej było chmur niż słońca, deszcz padał regularnie. Tego dnia po południu (sprawdziłem inne zdjęcia) niebo było zasnute i wszystko było szare. Swoje zrobiła też kałuża, więc Phnom Penh na tym zdjęciu wygląda nieszczególnie atrakcyjnie.
Finał naszej rocznej podróży to była Tajlandia. Oczywiście odwiedziliśmy tam sporo miejsc, ale nie mogło zabraknąć stolicy, w końcu zwykle w stolicach są główne lotniska, choć akurat to zdjęcie pochodzi z pierwszego pobytu w Bangkoku.
Miasto to ma różne oblicza – trudno, żeby przy tym rozmiarze mogło być inaczej. Jednak centrum, szczególnie w godzinach szczytu, jest bardzo ruchliwe. Zmysły turysty atakowane są chyba w każdy możliwy sposób – dźwiękami, zapachami, obrazami i ruchem (zmysł dotyku działa w dużym tłumie). Pomyślałem sobie, że przechylenie aparatu zwielokrotni wrażenia, podkreśli kołowrót, kociokwik i harmider, które tam panują.
Poprzedni wpis ze zdjęciem z Melaki nosił tytuł „I po Nowym Roku„. Ten mógłby mieć podobny, wszak na zdjęciu widać te same dekoracje. Okolica wygląda na zapuszczoną, ale to wina białych ścian, które dawno nie było odnawiane i pewnie techniki ich wznoszenia lub użytych materiałów – ściany pękają, pełno jest ciemnych zacieków. Z drugiej strony jest to charakterystyczne zjawisko dla okolic, w których mieszkają niezbyt zamożne osoby, na dodatek nie zawsze będące właścicielami. Daleko szukać nie trzeba, choćby we Wrocławiu ich pełno.
Tytuł jest fantazją, nie pamiętam, czy sprzedawczyni coś krzyczała, ale jest to prawdopodobne. Trochę nas zdziwiły te bułki we Wietnamie. Jeśli jednak przypomni się sobie, że kraj ten to dawne Indochiny, czyli francuska kolonia, to widok takiego pieczywa nie jest już niczym dziwnym.
Podobnie było w Etiopii, gdzie z racji okupacji włoskiej zadomowiła się pizza. Gdyby więc ktoś koniecznie chciał doszukiwać się pozytywów kolonii, to niech mówi o kuchni. Lokalnej nikt nie niszczył, wzbogacał ją tylko przywiezionymi elementami.