O Ziemi Ognistej było kilka razy, pokazywałem też zdjęcia ze znajdującego się tam parku. Na nich znalazł się bekas oraz gęś. Tym razem pora na zwierze – że tak powiem – nieoryginalne, a mianowicie królika. To swojski królik, przywieziony do Argentyny przez europejskich kolonistów. Widocznie jednak nie miał tam dobrych warunków jak w Australii, bo o żadnej pladze tych stworzonek w Patagonii nie słyszałem.
Archiwa tagu: argentyna
McDolar’s
Gdy odwiedziliśmy Argentynę w 2005 roku, kryzys teoretycznie był już za nią. Rozpoczął się pod koniec 2001 roku, a jego zewnętrznym objawem była odmowa spłacania przez Argentynę zobowiązań finansowych wobec podmiotów zewnętrznych. Technicznie rzecz biorąc było to więc bankructwo. Ale oczywiście państwa nikt nie rozwiązał, trwało, próbowało się reformować i ok. 2003 r. zaczęło wychodzić na prostą.
W 2005 r. było już całkiem dobrze, choć skutki kryzysu nadal było widać. Jako że USA się z Argentyną średnio lubiły (od czasów lewicowego Perona), to i z drugiej strony raczej nie było sympatii.
Powyższe graffiti nie jest stricte antyamerykańskie. Jest wymierzone w konsumpcjonizm, pogoń za pieniądzem czy wręcz w kapitalizm. Ale jako że zarówno McDonald jak i dolary to wytwory amerykańskie, to myślę, że nie pomylę się mocno, jeśli uznam je za brak sympatii wobec USA.
Kot bliżej
Kot na murze w La Boca już był. Dziś prawie to samo zdjęcie, różni się tylko zbliżeniem i mniejszą liczbą kolorów.
Ognisty krajobraz
Krople na szkle
To nie pierwszy raz, że zdjęcia z tego samego miejsca lądują po sobie. Znowu przedstawiam zdjęcie z wodospadów Iguazu, ale tym razem jesteśmy bliżej wody. Na tyle blisko, że – kto wie – może pył wodny leciał na aparat i obiektyw. W takiej sytuacji trzeba chronić przynajmniej przednią soczewkę. Aparatowi raczej nic się nie stanie, nawet jeśli nie jest wodoszczelny, ale jeśli zamoczymy szkło, zdjęcia po prostu nie wyjdą. Warto więc trzymać dekielek na obiektywie, jak najwięcej kadrować w głowie, a potem szybko robić zdjęcia.
Kipiel
Tak jak obiecałem tydzień temu, dziś inne spojrzenie na wodospady Iguazu. Konkretnie na ten największy, najbardziej okazały – Gardziel Diabla (Garganta del Diablo).
Widzieliśmy go na koniec pierwszego dnia (argentyńskiego) i taka kolejność była dobrym pomysłem. Gdyby nie to, pewnie pozostałe miejsca odbieralibyśmy jako gorsze od tego. A tak mieliśmy stopniowanie emocji ze spektakularnym finałem.
Do tego wodospadu idzie się po kładkach przez dość leniwie płynąca rzekę. Dopiero na środku jest wielki uskok i tam woda przyspiesza, waląc się potężną siłą w dół. Tego dołu miejscami nie widać, bo ciągle jest zakryty przez pył wodny. Gdzieś w skałach, pod wodospadami swoje gniazda mają jaskółki lub coś podobnego. Co chwila nurkują w kipiel i wylatują z niej.
Aby sobie wyobrazić całość, polecam obejrzeć zdjęcie z góry, którego oczywiście ja nie miałem jak zrobić. Ale od czego jest Internet?
Za tęczą
Iguazu ma wiele oblicz. Każdy obiekt ma wiele oblicz, bo można go fotografować z różnych stron, w różny sposób i w różnych porach. Wodospady Iguazu dodatkowo to nie jeden obiekt, a rozległe miejsce, więc pod jedną nazwą kryje się wiele obiektów. Dlatego to zdjęcie trochę różni się od poprzedniego. Następne, za tydzień, będzie zupełnie inne.
Dolina guanako
Nasze wejście na Aconcaguę było satysfakcjonujące. Powodów było kilka. Pierwszym było to, że pół roku wcześniej nie udało się zdobyć Piku Lenina. A tu poszło w zasadzie gładko. W zasadzie, bo oczywiście łatwo nie było i po drodze zdarzyło się kilka przygód.
Jedną z nich było… pomylenie drogi. W okolice Aconcagui dociera się np. autobusem, ale do bazy jest kawał drogi. Idzie się przez góry dwa czy trzy dni. Po drodze spotyka się ludzi, ale właśnie spotyka, mija, nocuje się w tym samym miejscu. Tłoku w każdym bądź razie nie ma. I kiedy należało skręcić w lewo, my poszliśmy potokiem prosto. Mieliśmy GPS i na nim góra jakoś tam się zbliżała, więc było ok.
Potem był nocleg i pogorszenie pogody rano. Wtedy skręciliśmy, ale ścieżka robiła się coraz gorsza i gorsza, aż w końcu po naradzie i analizie, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy nie tam, gdzie trzeba. Zawróciliśmy i już po 1,5 dnia skręciliśmy tym razem we właściwym miejscu.
Potem przeczytałem, że szliśmy alternatywną drogą, której nie obejmowało nasze zezwolenie (nasze było tańsze). Droga wiodła przez Dolinę Guanako i udało nam się te zwierzęta zobaczyć. Biegały po okolicznych zboczach, najwyraźniej zainteresowane niecodziennymi gośćmi. Co prawda do zamiast trzech dni szliśmy siedem, ale było warto.
Na straży
We wpisie o bekasie (sprzed roku) wspominałem o gęsiach, które nas odwiedzały podczas pobytu w Parku Narodowym Ziemi Ognistej. Wyglądało to tak, że ojciec rodziny znajdował jakieś lekkie wzniesienie, wdrapywał się na nie i lustrował okolicę. W tym czasie samica z młodymi spokojnie się pasły. Gdy gąsiora coś zaniepokoiło dawał znak i cała grupa zmykała. Dokładnie tak samo zachowuje się bażant, który prowadza kury (czasem z młodymi) niedaleko mojego domu.
Ściana
W górach wszystko co północne ma większą moc. Wiadomo, od południa, wschodu czy zachodu świeci słońce, a od północy nie. Wyjątkiem są góry na drugiej półkuli, gdzie słońce wstaje na wschodzie, wędruje na północ i chowa się na zachodzie. Dlatego to południowa ściana Aconcagui ma moc.
My oczywiście się nią nie wspinaliśmy, ale ze szczytu była doskonale widoczna i robiła wrażenie. Była to dodatkowa nagroda za wejście na wierzchołek, bo widoki z góry (jeśli są), to taka wisienka na torcie, którym jest satysfakcja z pokonania samego siebie, zwycięstwa w zmaganiach z pogodą, wysokością i zmęczeniem. Bez wisienki tort też smakuje, ale z nią bardziej.
Nie trzeba zapominać, że choć wisienka jest na górze, tort czeka na dole. W naszym przypadku wejście okazało się (jak na tamte warunki) relatywnie nie aż takie trudne. Ale żeby odebrać nagrodę, musieliśmy sporo dać z siebie podczas zejścia. Udało się i pozostały: satysfakcja, zdjęcia i jakiś kamyk, który podczas przeprowadzki gdzieś został wetknięty. Ale jeszcze się znajdzie.