Sklep żelazny

Sklep żelaznyO Kaszgarze już wspominałem, ale w kontekście niedzielnego bazaru. Ducha dawnego miasta można odnaleĹşć także w tygodniu, snując się po resztkach starego miasta. Resztkach, bowiem Chińczycy, jak to mają w zwyczaju, sukcesywnie je demolują. Niedawno przesłuchałem książkę o Chinach i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, czym była rewolucja kulturalna. Na czym ona polegała, nie można odgadnąć, kierując się jej nazwą.

Rewolucja przemysłowa na przykład to był gwałtowny rozwój przemysłu, rewolucja komunistyczna wprowadzała komunizm, ale Chińczycy wszystko robią po swojemu i u nich rewolucja kulturalna oznaczała niszczenie kultury. Mao zapragnął pozbyć się wszystkiego, co było przeszłością. Historii nie mógł przekreślić, bo na się już zdarzyła, ale zabytki, styl życia, dobra kultury, religię – to wszystko można było zdeptać, zdewastować, zniweczyć.

I tak cud, że resztki starego przetrwały w Kaszgarze, bo np. mury miejskie, mające historię zapewne dłuższą niż Polska, przestały istnieć. Przeszkadzały. Bazaru, którym się zachwycałem, też przez wiele lat nie było, dopiero po jakimś czasie komuniści doszli do wniosku, że co nieco ze „staroci” można zachować. Czasem motywacją był przychód z biletów, które płaci się za oglądanie „zabytków” czy ogólnie kwoty zostawiane przez turystów. Czasem te „zabytki” zostały odbudowane, czasem poskładane z kilku podobnych ruin. Aż dziw, że w kraju o historii liczonej w tysiącach lat, można było prawie wszystko zniszczyć, ile złego jest w stanie zrobić człowiek opętany chorą ideą.

Lubie!
0

Klasyka na kółkach

Land Rover w Cameron HighlandsZ Malezji do równika jest rzut beretem, stąd w prawie całym kraju panuje klimat tropikalny. Prawie, bo jak wiadomo, pogoda zależy nie tylko od położenia na globusie, ale także od wysokości.

Cameron Highlands to górzysta wyżyna (powyżej 1000 metrów n.p.m.). Było to jedyne miejsce, w którym trzeba było wieczorami zakładać coś na długi rękaw. Cameron Highlands słyną z herbacianych pól (jeszcze będzie zdjęcie), a także z uprawy truskawek. W mieście, w którym się zatrzymaliśmy, w sklepie z pamiątkami były truskawkowe swetry, kubki, dżemy i mnóstwo innych gadżetów. Same truskawki zobaczyłem podczas wycieczki. Nie rosły na polu, ale w workach z ziemią, ułożonych na jakichś stojakach. Były to takie psiary, że u nas nikt by się nimi nie zainteresował. Ale na tamte warunki były jednak godne uwagi.

Ponieważ Malezją administrowali Brytyjczycy (nie była to typowa kolonia, sprawa jest dość zagmatwana), po ich wycofaniu w Cameron Highlands zostało mnóstwo klasycznych Land Roverów. Przewodnik twierdził, że to największe zagęszczenie na świecie i jestem skłonny w to wierzyć. Było ich naprawdę pełno i wszystkie wiekowe. I jak tu nie wierzyć w to, że samochody to robili przed wojną, a teraz to…

Lubie!
1

Muztaghata

Muztaghata

Z dużymi obiektami jest tak, że do ogarnięcia ich w całości potrzebna jest odpowiednia perspektywa. Z bliska widać szczegóły, a żeby zrozumieć skalę, niezbędne jest oddalenie. My Muztaghatę widzieliśmy z daleka pierwszego dnia po przybyciu w góry, ale to była za duża odległość. Potem, gdy szliśmy do bazy, nie miałem siły, by rozkoszować się widokiem i analizować szczegóły. Dopiero gdy wracaliśmy (z tarczą), był czas na refleksję. Ale nawet wtedy nie było widać tyle, co potem w domu, gdy analizowałem zrobione wtedy (czyli podczas powrotu) zdjęcia.

Proponuje obejrzeć je w powiększeniu. Od prawej krawędzi fotografii, w odległości 1/4 od dołu zdjęcia, zaczyna wić się ścieżka, którą się wchodzi. Pierwszy odcinek wiedzie po bezśnieżnym terenie, dopiero pod koniec przechodzi się przez spory plac śniegu, chwilę drepczemy po suchym, by szlak definitywnie już przybrał biały kolor. Nieco wyżej widać poziomą kreskę ustawionych namiotów. To pierwszy obóz, który od bazy dzieli ok. 1000 metrów w pionie. Sto metrów wyżej, pod serakami jest druga lokalizacja pierwszego obozu. To to miejsce, które wygląda jakby warstwa śniegu załamała się, tworząc szeroki rów. W rzeczywistości, z bliska, wyglądało to zupełnie inaczej. Zamiast rowu była ściana potrzaskanego lodu.

Droga do drugiego obozu i na szczyt wiedzie mniej więcej dalej podobnie (przynajmniej tak to wygląda z tej perspektywy). Szczyt jest tuż nad krawędzią rozpadliny, która jest z lewej strony zdjęcia. Góra jakby pękła i powstał rów, którego dno jest ok. 1000 metrów poniżej wierzchołka.

Po stronie przeciwnej od tej, którą widać, jest jeszcze lepiej. Wygląda to tak, jakby pół góry ktoś zabrał i zieje kilkukilometrowa przepaść. Dla tego widoku warto było się męczyć.

Lubie!
1

Kaktusowa wyspa

Kaktusowa wyspa

Solnisko Uyuni powstało po wyschnięciu słonego jeziora. Na jeziorze były wyspy, i są teraz na solnisku. Jedna z nich jest obowiązkowym punktem wycieczek. Warto ją odwiedzić, bo jest bardzo ciekawa. Pokryta jest olbrzymimi kaktusami (do 10 metrów wysokości). Spoglądając z niej, ma się wrażenie otoczenia wodą, choć wiemy, że dookoła jest tylko sól.

Skały wyglądają jak pozostałości koralowców albo olbrzymie pumeksy. Wyspa nazywa się Isla del Pescado (Rybia wyspa), nazwa wzięła się z kształtu. Nie jest to jedyna wyspa, inna to wyspa Incahuasi, która wygląda podobnie. Polecam jej panoramę z angielskiej wersji Wikipedii.

Lubie!
0

W kapeluszu

Indianka w Boliwii

O Uyuni już pisałem. Dotarliśmy tam w Wielki Czwartek, a następnego dnia chodziliśmy po mieście, rozkoszując się egzotyką Boliwii. Wyjechać z miasta nie dało się (najbliższy autobus był za jakiś czas), ale i też nie chcieliśmy. Po Chile, było nie było zachodnim kraju, wreszcie mieliśmy coś innego.

Zaczęło się od tego, że gdy nasz samochód zatrzymał się, pojawiły się handlarki wszelkim dobrem. My kupiliśmy miejscowy ser. Był bardzo smaczny i poczęstowaliśmy nim naszych towarzyszy ze Szwecji. Wzięli kawałek, ale ze sporą rezerwą. Było to wszak zachowanie wielce niehigieniczne – nie wiadomo, kto robił ser, z czego, jak przechowywał, a teraz sprzedaje na ulicy bez żadnej chłodziarki. Zgroza!

Potem wszyscy pojechali dalej, a my zostaliśmy. Miasteczko samo w sobie nie było specjalnie ciekawe, ale że było inne niż miasta chilijskie, nam wystarczało. Na dodatek w Wielki Piątek zaczęło się coś dziać. Najpierw gromadziły się jakieś oddziały wojska, ale na szczęście tylko do przemaszerowały w takt jakiegoś marsza.

Potem zaczęli zbierać się ludzie z różnymi ciekawymi rekwizytami – wielkim krzyżem, Jezusem na tronie. Jezusem w trumnie. Były dziewczynki, które sypały kwiatki, był dym kadzidła. Kolorowa procesja trwała do wieczoru, ale więcej o niej napiszę, gdy pojawi się stosowne zdjęcie.

Lubie!
0

Wielbłąd

WielbłądTo kolejne zdjęcie zrobione, gdy wyruszaliśmy pod bazę pod Muztaghatą. Nie wiem, czy wielbłądy były tylko dla dodania całości egzotyki i kolorytu, ale potem w Kaszgarze raczej ich nie widziałem. Osły – owszem.

Większą ilość tych zwierząt na ulicach widziałem w Radżastanie, w Indiach. Wielbłąd wydaje się sporym zwierzęciem, ale jego udĹşwig nie jest za duży. W mojej pamięci utkwiła jakaś niewielka liczba, ale teraz znajduję, że jest to 80 kg. Wydaje mi się, że wtedy specjalnie było to zaniżone, żeby wziąć więcej zwierząt.

Tak czy inaczej – przed wyruszeniem odbyło się oficjalne ważenie. Przynajmniej tych bagaży, które jechały na wielbłądach. Ja i Gosia zrezygnowaliśmy z tego ułatwienia. Jednym z powodów była chęć zaoszczędzenia, drugim – chęć uniknięcia zbytnich ułatwień.

Nasze plecaki były ciężkie. Wszystko, czego potrzebowaliśmy było w nich lub… przy nich. Sporo sprzętu nie zmieściło się po prostu do środka i było przytroczone na zewnątrz. Mieliśmy namiot, karimaty, buty plastikowe (tzw. skorupy), których używaliśmy od bazy w górę, ubrania (w tym kurtki puchowe), jedzenie, paliwo (benzynę 78 oktanów kupioną w Kirgistanie), kuchenkę, menażkę, trochę sprzętu (czekan, raki, linę, szable śnieżne, które służyły tylko do umocowania namiotu) walkie-talkie (okazały się nieprzydatne), aparat, obiektywy, statyw i rakiety śnieżne. W sumie dawało to ponad 60 kg na naszą dwójkę.

Masz po równym do bazy nie był taki trudny. W pewnym momencie zrobiło się tylko bardzo zimno i szło się gorzej. Po drodze mijali nas miejscowi na motocyklach, oferując transport (nie wątpię, że nie za darmo), ale nie ulegliśmy pokusie i doszliśmy. Schody zaczęły się, gdy tachaliśmy to wszystko pod górę. W bazie zostawiliśmy trochę jedzenia i buty (zwykłe górskie), resztę trzeba było wtargać, co nie było łatwe. Ale było warto.

Lubie!
0

Ołtarzyk

Hotelowy ołtarz

Powyższe zdjęcie powstało w Phnom Pen. W hotelu, w którym mieszkaliśmy, stało takie coś na korytarzu i było raczej do użytku gospodarzy, nie gości. Z punktu widzenia fotografa to trudna scena, bo czerwona, więc tylko co czwarty czujnik z matrycy jest wykorzystywany. Ale co zrobić, jakoś i takie fotki trzeba pstrykać.

Zaskakujące dla mnie po latach (wtedy się nad tym nie zastanawiałem), że ołtarzyk jest ewidentnie chiński. W Kambodży króluje szczupły Budda, nie grubasek, którego widać na zdjęciu. Ĺšmiejący się tłuścioch jest wynalazkiem chińskim, gdzie Buddę przetworzono i dostosowano do lokalnych potrzeb. Ciekawe jest, że ludziom w naszej kulturze słowo budda kojarzy się właśnie z chińską wersją. My też przywieĹşliśmy z Indii taki posążek, a było to długo przedtem, zanim odwiedziliśmy zakątek Azji, w którym wyznawany jest buddyzm.

Wtedy dostałem od kolegi zadanie, przywieĹşć liść z drzewa, pod którym książe Siddhartha Gautama doznał objawienia. Nie byliśmy jednak tam, ale odwiedziliśmy miejsce, gdzie rośnie genetyczna kopia drzewa, pod którym Budda nauczał. Historia jest ciekawa, bo kawałek oryginalnego drzewa został zasadzony na Sri Lance. To, które rosło w Indiach zginęło, a wtedy zrobiono kopię kopii – fragment drzewka lankijskiego posadzono w Indiach.

I tak w tym samym miejscu do oryginał, rośnie doskonała kopia. Z zerwaniem liści nie było problemu.

Lubie!
0