O naszej wycieczce do solniska Uyuni pisałem kilka razy. Tym razem o jednym z ciekawszych momentów, ale niestety nie z powodu, który bym mógł sobie wymarzyć.
To było chyba pierwszego lub drugiego dnia, a właściwie pod jego koniec. Zajechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić nocleg. Atrakcją była bliskość jeziora, w którym brodziły flamingi. Ostrzyłem sobie zęby na fajne zdjęcia. Tym czasem…
Z jakiegoś tajemniczego powodu przewodnik opowiedział o jakimś alternatywnym noclegu. Nocleg w innym miejscu? Nie ma mowy! Tam nie ma flamingów! Niestety, byliśmy odosobnieni w takim pojmowaniu zwiedzania (czyli żeby zobaczyć coś ciekawego). Przewodnik wymieniał wady i zalety noclegu w innym miejscu, dyskusja się toczyła. Dla nas ważne było to, że nie będziemy już nigdzie jechać, więc będzie czas pobiegać i porobić zdjęcia (z bieganiem ostrożnie, było to ok. 4200 metrów n.p.m., a my nie byliśmy jeszcze zaaklimatyzowani). A że wokoło atrakcji nie brakowało, zapowiadało się interesujące popołudnie.
Ze zgrozą słuchaliśmy i patrzyliśmy, jak kolejne bzdurne argumenty trafiają do innych uczestników wycieczki. Wreszcie kiedy okazało się, że w tym drugim miejscu będzie ubikacja ze spłuczką (tu warunki były bardzo spartańskie), wszystkich poza nami opanowała nieomal ekstaza. Przegraliśmy.
Połknąłem szybko posiłek i z pobiegłem nad jezioro. Tchu wystarczało na niewiele, więc co chwilę trzeba było się zatrzymywać i sapać. Ale kilka zdjęć udało się zrobić, w tym powyższe. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że zwiedzanie z innymi to nie jest to, co chomiki lubią najbardziej.