Przystanek

O naszej wizycie w Boca Manu parę razy pisałem. Tym razem prezentuję kadr z podróży powrotnej. A wracaliśmy zawiedzeni (bo całość miała wyglądać inaczej) i raczej przegrani, choć nie do końca. Jak by na to nie patrzeć, koczowanie w Boca Manu było interesującym doświadczeniem. Nie dopłynęliśmy tam, gdzie sobie zaplanowaliśmy, ale cóż – jak chce się mieć wszystko wg planu, to się kupuje wycieczkę w biurze podróży.

Ta fotografia pochodzi z Shintui – miejsca, gdzie w powrotnej drodze wypadł nasz nocleg. Dopłynęliśmy późnym wieczorem i nie było innego wyjścia. Gdzie spaliśmy – nie pamiętam. Rano po 3 godzinach złapaliśmy ciężarówkę, która zawiozła nas do kolejnej miejscowości, a stamtąd kursowym autobusem udaliśmy się do Cuzco.

Lubie!
0

Noc na komisariacie

Gdy dopłynęliśmy do Boca Manu, był wieczór. Przywitała nas jakaś impreza na przystani. Do dziś nie wiem, co to było. Pytaliśmy o hotel – miejscowi coś pokazywali i wymieniali kwoty, które były poza naszym zasięgiem. Szliśmy więc przez miasteczko, rozglądając się. Dotarliśmy do jakiegoś miejsca, spotkaliśmy jakichś ludzi i spytaliśmy o to samo. Ich odpowiedź nie dawała szans na znalezienie sensowego hotelu, ale zaproponowali, że możemy się przespać u nich. Okazało się, że to byli policjanci.

Na posterunku grali w karty i spożywali jakieś trunki. Zaprowadzili nas wgłąb i z jakiegoś pomieszczenia wyeksmitowali sporych rozmiarów papugę. Dostaliśmy jakieś łóżka i po prostu położyliśmy się spać.

Wymknęliśmy się o świcie, chcą złapać łódź. Nie wiedzieliśmy, że tamtędy prawie nic nie pływa. Na kolejne noce rozbijaliśmy namiot.

To była pierwsza i ostatnia w moim życiu noc spędzona na komisariacie.

Lubie!
0

Nadal płynie

Tak się złożyło, że dwa prawie identyczne zdjęcia pojawiły się po kolei. Poprzednie jest wycinkiem poprzedniego, co łatwo poznać po tej samej gałęzi wystającej z wody. Nic dziwnego, że fotografowałem te same motywy wielokrotnie, skoro w tym samym miejscu spędziliśmy kilka dni, bezskutecznie czekając na łódź, która w końcu nigdy nie przypłynęła.

Wydawać by się mogło, że ten fragment naszej podróży okazał się porażką, ale nie, wręcz przeciwnie. Byliśmy w miejscu, do którego mało kto zagląda, mieliśmy okazję przyjrzeć się życiu miejscowych – powierzchownie, ale zawsze. Trudno jednak o coś innego, skoro nie znaliśmy języka. Pogryzły nas meszki, ale pochodziliśmy po lesie tropikalnym, przepłynęliśmy przez niego – bilans zdecydowanie pozytywny.

Lubie!
0

Płynie

Amazońska dżungla – bezkres drzew, tropikalnych roślin, poprzetykany wstęgami rzek, rzeczek i strumieni. A w tej głuszy co jakiś czas jest osada. Zwykle przy rzece, bo to najpewniejsza droga w tamtych warunkach.

Wieczorem napływają mgły, by rano się rozproszyć. I tak dzień w dzień, od tysięcy lat. A jak długo – jeśli nie wytną pod plantacje palmy olejowej czy innych roślin to jeszcze pewnie bardzo długo. Oby nie wycięli.

Lubie!
0

Marazm

Boca manu

W Boca Manu spędziliśmy kilka dni. Wszystko przez nieaktualny przewodnik i brak znajomości hiszpańskiego. Przewodnik twierdził, że można popłynąć dalej, przez Boliwię do Brazylii, a na miejscu ludzie mówili, że tam łodzie nie pływają, ale nie rozumieliśmy ich. Ale jak mówią – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Co prawda spędziliśmy trochę czasu na oczekiwaniu i pogryzły nas jakieś meszki, ale mieliśmy okazję przyjrzeć się bardzo dziwnej mieścinie (bardziej wiosce).

Budynków nie było tam wiele, przy przystani było kilka sklepów/restauracji. Nikt ich nie odwiedzał przez cały nasz pobyt tam i dwoma wyjątkami. Na końcu przypłynęła wycieczka i wtedy rzeczywiście sklepikarze im coś sprzedali. A wcześniej właściciel sklepu z lewej strony chodził do lokalu z prawej i coś kupował, a po jakimś czasie następowała rewizyta i zakupy po stronie lewej. Przez resztę dnia nie działo się prawie nic. Mam wrażenie, że ogólny bilans tej operacji był bliski zera, a gdyby jeszcze np. płacono podatki od tej działalności, były ujemny.

Wyglądało to dość osobliwie, ale po wszystkim nie dziwiłem się temu zbytnio, bo doszedłem do jednego wniosku: w takim upale i przy takie wilgotności nawet te skromne działania należy uznać za heroizm.

Na zdjęciu lokal po lewej.

Lubie!
0

Gringos

Dopływ Madre de Dios

O tej przygodzie pisałem już kilka razy. Tym razem zdjęcie z momentu, kiedy dotarliśmy do rzeki, ale nie wiem jakiej. Nie dostąpiła zaszczytu, by na Google Mapsach być opatrzoną jakąś nazwą. Z pewnością jest to dopływ Matki Boskiej, czyli rzeki Madre de Dios. Nad wodę (miejscowość nazywała się Shintuya) dotarliśmy na ciężarowce, która pełniła rolę autobusu i sklepu. Na brzegu czekała łódź (z pierwszego lub raczej drugiego planu, ale były prawie identyczne).

Zapytałem siedzącego na brzegu współtowarzysza z ciężarówki, ile kosztuje przejazd do Boca Manu. Rzucił jakąś cenę, spytałem, czy dla „gringos”. Uśmiechnął się, ale nic nie odparł. Cóż – właściciel łodzi był monopolistą, więc nie dał się wiele zrobić. Zapłaciliśmy, umieściliśmy wewnątrz plecaki i siebie i… popłynęliśmy.

Podróż była długa, a nurt dość mocny. Momentami miałem wrażenie, że poruszamy się 10 cm na sekundę, ale może po prostu to była tylko prędkość względem fal. Tak czy inaczej – na miejsce dotarliśmy grubo po zmrok i byłem pełen podziwu dla nawigatora. Rzeka się wiła, przy brzegu było sporo gałęzi czy wręcz drzew, ale pewnie doprowadził nas do celu.

Problemem był nocleg, jak go znaleźć w nowym miejscu i to po ciemku? Ale o tym następnym razem.

Lubie!
0

Amazonia o poranku

Boca Manu

Naczytałem się w młodości o puszczy Amazońskiej. Że gęsta roślinność, że wielka rzeka, dzikie zwierzęta, kiedyś dzikie plemiona (teraz pewnie też, ale zdecydowanie mniej). Będąc więc w Peru, zebrałem do kupy kilka informacji z przewodnika i postanowiłem popłynąć łodzią najpierw do Boca Manu, potem do Puerto Maldonado, następny przystanek miał być w Brazylii, a koniec w Boliwii. Czasu było w bród, więc czemu nie?

Pierwszy odcinek kończył się w Boca Manu – miasteczku, do którego można dolecieć lub dopłynąć. Frajdę dawało tylko to drugie. Wsiedliśmy więc w autobus, który wieczorem dowiózł nas do Pilcopaty. Rano złapaliśmy ciężarówkę, którą do jechaliśmy do Shintuii, a tam poszliśmy na przystań i złapaliśmy łódź.

Podróż trwała cały dzień i na miejsce dopłynęliśmy w nocy. Niedaleko jest znany park narodowy, więc nie spodziewaliśmy się żadnych kłopotów ze znalezieniem noclegu. Niestety – hotelu nie było żadnego. Co prawda ktoś chciał nas przenocować, ale za jakąś olbrzymią kwotę. Wtedy olbrzymią, bo teraz 15 dolarów za osobę uważam za umiarkowaną cenę. Na szczęście przygarnęli nas policjanci i zaoferowali darmowy nocleg na posterunku (nie, nie – nie byliśmy aresztowani za włóczęgostwo, rzeczywiście pozwolili się przespać). Rano zerwaliśmy się wcześnie, chcąc złapać łódź dalej i naszym oczom ukazał się taki widok, jak na zdjęciu – miasteczko budziło się ze snu wśród mgły.

A co było dalej? O tym opowiem przy innej okazji.

Lubie!
0