Rzeka Malakka

W pierwszym wpisie z Malakki pisałem o kanale oddzielającym dzielnicę chińską od reszty. Nie pamiętam, skąd wziąłem ten informacje, ale obecnie po przestudiowaniu mapy muszę powiedzieć, że się myliłem. Kanału nie ma, jest za to rzeka o takiej samej nazwie jak miasto, choć zapewne rzeczywiście dzielnica chińska leży po jednym jej brzegu.

Brzeg rzeki w okolicach centrum wygląda jak na obrazku. I właśnie w tym kanale pływały warany, o których wspominałem w 2012.



Lubie!
0

Ruchoma praca

Jedną z atrakcji, którą odwiedzają turyści podczas wycieczek do delty Mekongu, jest targ na wodzie. Podobne odbywają się też w Tajlandii, ale podobno tamte to podpucha dla turystów, a ten jest autentyczny. Tak czy inaczej – rzeczywiście były łodzie z towarem i handel odbywał się na rzece.

Na rzecze nie ma budek z bigosem czy pierogami, ale oczywiście handlujący mogą się posilić. Gastronomię zapewniała zdaje się m.in. ta pani. We Wietnamie zwyczaje kulinarne są inne niż u nas – najlepiej schodzą zupy serwowane nie w talerzach, ale w widocznych na zdjęciu miseczkach. Gar wygląda swojsko, mógłby być w nim żurek albo bigos.

 

Lubie!
0

Pięciolatka

Jak wiadomo, rok nie dzieli się równo na tygodnie. Dodatkowo, gdy zaczynałem publikować fotografie wygrzebane, robiłem to w inny dzień tygodnia. Tak więc z pewnym przybliżeniem mogę stwierdzić, że właśnie mija pięć lat prowadzania tego blogu. Pierwszy wpis pojawił się 23 kwietnia 2012 roku, a ten ma numer 265.

W nową pięciolatkę wpływamy barką. Płynie po Mekongu, jednej z większych rzek Azji. Ujście, gdzie zrobiłem tę fotografię, jest niedaleko Ho Chi Minhu, czyli dawnego Sajgonu. Jak widać, jednostka pływająca prezentuje wysoki standard, ma nawet telewizję (choć nie satelitarną).

Lubie!
0

Targ warzywny

Luang Prabang i jedna z ulic, przy której odbywał się handel warzywami. My raczej tam niczego nie kupowaliśmy, bo choć sprzęt biwakowy (w tym menażka i kuchenka) mieliśmy, to posiłków sami nie robiliśmy. Oferta gotowego jedzenia na ulicy była tak bogata i korzystna (jakość za cenę), że nie było warto.

Lubie!
0

Nadal płynie

Tak się złożyło, że dwa prawie identyczne zdjęcia pojawiły się po kolei. Poprzednie jest wycinkiem poprzedniego, co łatwo poznać po tej samej gałęzi wystającej z wody. Nic dziwnego, że fotografowałem te same motywy wielokrotnie, skoro w tym samym miejscu spędziliśmy kilka dni, bezskutecznie czekając na łódź, która w końcu nigdy nie przypłynęła.

Wydawać by się mogło, że ten fragment naszej podróży okazał się porażką, ale nie, wręcz przeciwnie. Byliśmy w miejscu, do którego mało kto zagląda, mieliśmy okazję przyjrzeć się życiu miejscowych – powierzchownie, ale zawsze. Trudno jednak o coś innego, skoro nie znaliśmy języka. Pogryzły nas meszki, ale pochodziliśmy po lesie tropikalnym, przepłynęliśmy przez niego – bilans zdecydowanie pozytywny.

Lubie!
0

Płynie

Amazońska dżungla – bezkres drzew, tropikalnych roślin, poprzetykany wstęgami rzek, rzeczek i strumieni. A w tej głuszy co jakiś czas jest osada. Zwykle przy rzece, bo to najpewniejsza droga w tamtych warunkach.

Wieczorem napływają mgły, by rano się rozproszyć. I tak dzień w dzień, od tysięcy lat. A jak długo – jeśli nie wytną pod plantacje palmy olejowej czy innych roślin to jeszcze pewnie bardzo długo. Oby nie wycięli.

Lubie!
0

Nie tylko kiecki

535DSC_2109

O Hoi An już było. To miasto krawców, ale ubrań tam nie kupiliśmy. To zdjęcie powstało ostatniego dnia, kiedy w oczekiwani na odjazd chodziliśmy trochę bez celu.

Lubie!
0

Gringos

Dopływ Madre de Dios

O tej przygodzie pisałem już kilka razy. Tym razem zdjęcie z momentu, kiedy dotarliśmy do rzeki, ale nie wiem jakiej. Nie dostąpiła zaszczytu, by na Google Mapsach być opatrzoną jakąś nazwą. Z pewnością jest to dopływ Matki Boskiej, czyli rzeki Madre de Dios. Nad wodę (miejscowość nazywała się Shintuya) dotarliśmy na ciężarowce, która pełniła rolę autobusu i sklepu. Na brzegu czekała łódź (z pierwszego lub raczej drugiego planu, ale były prawie identyczne).

Zapytałem siedzącego na brzegu współtowarzysza z ciężarówki, ile kosztuje przejazd do Boca Manu. Rzucił jakąś cenę, spytałem, czy dla „gringos”. Uśmiechnął się, ale nic nie odparł. Cóż – właściciel łodzi był monopolistą, więc nie dał się wiele zrobić. Zapłaciliśmy, umieściliśmy wewnątrz plecaki i siebie i… popłynęliśmy.

Podróż była długa, a nurt dość mocny. Momentami miałem wrażenie, że poruszamy się 10 cm na sekundę, ale może po prostu to była tylko prędkość względem fal. Tak czy inaczej – na miejsce dotarliśmy grubo po zmrok i byłem pełen podziwu dla nawigatora. Rzeka się wiła, przy brzegu było sporo gałęzi czy wręcz drzew, ale pewnie doprowadził nas do celu.

Problemem był nocleg, jak go znaleźć w nowym miejscu i to po ciemku? Ale o tym następnym razem.

Lubie!
0

Przez dziurkę od klucza

Luang Prabang

Jeśli porównamy fotografowanie ludzi z jednej strony oraz krajobrazów czy architektury z drugiej, to wychodzi, w tym ostatnim przypadku nie ma zastosowania zasada nieoznaczoności Heisenberga.

Cóż to takiego? W skrócie tyle, że obserwując jakieś zjawisko, wpływamy na nie, więc obserwacja nigdy nie jest obiektywna czy też nie rejestruje się całej prawdy (rejestrujemy obiekt i nasz na niego wpływ).

Otóż widok górskiego szczytu i nieba za nim nie zmienia się, gdy robimy zdjęcie. Od biedy w przypadku architektury jest inaczej, bo możemy rzucić cień na fotografowany obiekt. Zasadniczo jednak przed, w trakcie i po zrobieniu fotografii jest tak samo. Ale jeśli chodzi o ludzi, sprawa wygląda zupełnie inaczej.

Tych można fotografować na kilka główny sposobów: z ukrycia, „na bezczela”, „na swojaka” (klasyfikacja zrobiona ad hoc).
Do robienia zdjęć z ukrycia potrzebny jest długi obiekt i w miarę dyskretne miejsce. Przetestowane, działa. Wadę ma taką, że fotografie robione krótkim obiektywem mają zupełnie inną ekspresję, nie do uzyskania długą rurą.

Zdjęcia „na bezczela” wg mojej definicji powstają wtedy, gdy nie przejmując się niczym, podchodzimy i pstrykami. Czasem ze średniego dystansu, czasem z bardzo bliska, wręcz wkładając obiektyw komuś do twarzy. Tak można uchwycić unikatowe emocje, ale można też dostać po głowie. No i nie każdy potrafi tak robić, wiele osób po prostu krępuje się.

Najbardziej zaawansowana forma to zdjęcia „na swojaka” – tu trzeba najpierw stać się swojakiem. Nie da się wpaść, pstryknąć i zniknąć. Najpierw trzeba się zapoznać z fotografowanymi, stać się częścią ich otoczenia, by przestali zauważać, nie reagowali, gdy podnosimy obiektyw. Ale ten sposób dla amatorów jest dostępny stosunkowo rzadko, bo oni nie mogę poświęcić miesiąca, dwóch czy pół roku na zdobywanie zaufania. Takie rzeczy robią w zasadzie tylko zawodowcy.

Do tego dochodzą strategie mieszane, np. pytanie o pozwolenie, choć bez bliższego poznawania się. Czasem się to sprawdza, a czasem nie. Bywa, że ludzie wyprężają się, robią miny jak do zdjęcia na nagrobek i naciskamy migawkę tylko dlatego, że skoro już poprosiliśmy, nie wypada z fotki zrezygnować.

Tak… z widokami jest łatwiej…

Lubie!
0

Japoński most w Wietnamie

Most w Hoi-an

Hoi-an kojarzy nam się głównie z setkami sklepów z odzieżą – głównie damską. W przewodniku było określane „miastem krawców” i jak najbardziej słusznie. Sklepów było pełno i wybór bardzo bogaty. Nie było chińszczyzny tylko oryginalne ubiory i z tego co pamiętam, każdy sklep miał trochę inny asortyment.

Jednak kiecki, choćby najpiękniejsze, nie są ciekawym obiektem dla fotografa (szczególnie na plastikowych manekinach). Zamiast tego prezentuję most – wyjątkowy most. Zbudowała go ponad 500 lat wcześniej społeczność japońska. Przetrzymał trzęsienia ziemi, ale nie dał rady Francuzom, którzy „przystosowali” go do ruchu kołowego, spłaszczając jego nawierzchnię. Na szczęście w 1986 został odrestaurowany i w roku 2005 wyglądał jak zupełnie oryginalny zabytek.

Gdyby kogoś zainteresował temat, a także chciał się czegoś dowiedzieć o Hoi-an, polecam film umieszczony na stronie Unesco.

Lubie!
0