Sapa była naszym pierwszym przystankiem we Wietnamie. Ponad trzy tygodnie spędziliśmy w górach w Sinciangu, potem przejechaliśmy przez (prawie) całe Chiny, a na końcu weszliśmy do Wietnamu. Weszliśmy, bo granicą był most, który przekraczało się na pieszo. Dalej był chyba autobus, który dowiózł nas właśnie do Sapy.
Miejscowość ta leży w górach, co prawda niezbyt wysokich (ok. 1600 m n.p.m.), ale to wystarcza, żeby było tam chłodno i przyjemnie. W czasach kolonialnych pełniło funkcję kurortu, a i obecnie jest atrakcją turystyczną, tyle tylko, że nie dla „okupanta”, a dla przyjezdnych, takich jak my. No, może nie do końca, bo my po intensywnym pobycie w wysokich górach nie mieliśmy ochoty na męczące wycieczki.
Snuliśmy się więc po bliższej okolicy, tym bardziej, że mglista i deszczowa pogoda nie zachęcała do wędrówek. Nie pomagała tez w robieniu zdjęć. Widoki odpadały (deszcz i mgła), możliwe były tylko pstrykane z ukrycia portrety przedstawicieli mniejszości etnicznych, którzy ubranych w barwne stroje nie brakowało.