Vox populi

Laguna Colorada

O naszej wycieczce do solniska Uyuni pisałem kilka razy. Tym razem o jednym z ciekawszych momentów, ale niestety nie z powodu, który bym mógł sobie wymarzyć.

To było chyba pierwszego lub drugiego dnia, a właściwie pod jego koniec. Zajechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić nocleg. Atrakcją była bliskość jeziora, w którym brodziły flamingi. Ostrzyłem sobie zęby na fajne zdjęcia. Tym czasem…

Z jakiegoś tajemniczego powodu przewodnik opowiedział o jakimś alternatywnym noclegu. Nocleg w innym miejscu? Nie ma mowy! Tam nie ma flamingów! Niestety, byliśmy odosobnieni w takim pojmowaniu zwiedzania (czyli żeby zobaczyć coś ciekawego). Przewodnik wymieniał wady i zalety noclegu w innym miejscu, dyskusja się toczyła. Dla nas ważne było to, że nie będziemy już nigdzie jechać, więc będzie czas pobiegać i porobić zdjęcia (z bieganiem ostrożnie, było to ok. 4200 metrów n.p.m., a my nie byliśmy jeszcze zaaklimatyzowani). A że wokoło atrakcji nie brakowało, zapowiadało się interesujące popołudnie.

Ze zgrozą słuchaliśmy i patrzyliśmy, jak kolejne bzdurne argumenty trafiają do innych uczestników wycieczki. Wreszcie kiedy okazało się, że w tym drugim miejscu będzie ubikacja ze spłuczką (tu warunki były bardzo spartańskie), wszystkich poza nami opanowała nieomal ekstaza. Przegraliśmy.

Połknąłem szybko posiłek i z pobiegłem nad jezioro. Tchu wystarczało na niewiele, więc co chwilę trzeba było się zatrzymywać i sapać. Ale kilka zdjęć udało się zrobić, w tym powyższe. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że zwiedzanie z innymi to nie jest to, co chomiki lubią najbardziej.

Lubie!
0

Szklana trumna

Droga krzyżowa w Uyunii

O procesji drogi krzyżowej już co nieco pisałem. Kolejne zdjęcie z tego wydarzenia. Proszę zwrócić na szklaną (lub przynajmniej przeszkloną) trumnę. Do tej pory znałem ją tylko z bajki o Królewnie Śnieżce.

Lubie!
0

Kapibara

Kapibara

Przeciętny Polak, gdy zapytać o gryzonie, pewnie wymieni mysz i szczura, może jeszcze chomika. Tym czasem do gryzoni zaliczają się także wiewiorki, piżmaki czy choćby bobry.

Powyższy opis pokazuje, jak różnorodne są gryzonie – od mikrusów typu orzesznica (9-23 gramy) do…. Bóbr jest jednym z większych, bo osiąga blisko 30 kg. Większa od niego jest za to kapibara, bo jej waga może przekraczać 60 kg, a rekordowy osobnik ważył ponad 90 kg!

Nie wiem dlaczego, ale kapibary zawsze budziły naszą sympatię (być może z powodu podobieństwa do Muminków). Gdy byliśmy w Ameryce Południowej, bardzo chcieliśmy je zobaczyć. Gryzonie te spotyka się na prawie całym obszarze tego kontynentu, warunkiem jest woda i odpowiednia temperatura (ma być mokro i gorąco).

Jadąc na pampę, mieliśmy nadzieję na spotkanie tych zwierząt. I udało się pierwszego dnia, na samym początku wycieczki. Kapibary żyją stadnie, ale my widzieliśmy tylko jednego osobnika. Zrobilem jej 7 zdjęć i do końca pobytu na pampie nie było nam dane spotkać tych zwierząt.

Z daleka kapibara nie robi wrażenia olbrzyma, wygląda jak trochę większe skrzyżowanie nutrii ze świnką morską. Ale rozczarowani się nie czuliśmy. Miała być kapibara i była!

Lubie!
0

Wyspa słońca

Jezioro Titicaca - Wyspa Słońca

Titicaca to kolejna z „magicznych” nazw, które przyszło nam zweryfikować. Za tą nazwą stoi rekord – najwyżej położone jezioro wysokogórskie na świecie, a z pewnością najwyższe tak duże. Od razu popłynęliśmy na Wyspę Słońca (Isla del Sol).

Miejsce to jest bardzo turystyczne, w tym sensie, że turyści tam ciągną, a miejscowi mają dla nich ofertę. Mimo to 10 lat temu nie było zdeptane i miało swój urok. Można byłoł szukać noclegu i targować się. Co prawda nie spało się u gospodarza (czyli miejscowych Indian), a w specjalnie wybudowanych budynkach, ale z pewnością nie były to hotele zrobione na wysoki połysk.

Naszym celem były ruiny leżące na drugim końcu wyspy, więc schodziliśmy się za wszystkie czasy. Ruiny nie okazały się jakoś specjalnie spektakularne, ale jak zwykle miłe było to, że zwiedzaliśmy je sami.

Jak jest teraz? Nie mam pojęcia, ale w booking.com z Wyspy Słońca jest 8 hoteli (hosteli), z czego jeden trzygwiazdkowy.

Lubie!
0

Pierwszy plan

Uczestniczka procesji w Uyunii

Mówią, że każdy kij ma dwa końce. Bez wątpienia coś w tym jest. Droga krzyżowa w Uyunii w pewnym sensie była zupełnie inna niż w Polsce. Obrządek ten sam, bo katolicki, ale w innej odmianie. Postacie w kapturach jak z filmu o amerykańskim Południu, kilka czy kilkanaście figur Jezusa w różnych sytuacjach (na krzyżu, w trumnie, na tronie) i ludzie jedzący kiełbaski (choć niby post – Wielki Piątek).

Drugi koniec kija, to obserwacja, że ludzi „zamieszanych” w tę uroczystość można podzielić na spotykane wszędzie grupy.

Byli zwykli obserwatorzy (czyli np. my – turyści). Byli uczestnicy bierni – stali wzdłuż pochodu, zapewne jakoś uczestniczyli (choćby formalnie - „Byłeś na procesji? Byłem!”). Byli uczestnicy czynni, którzy szli w procesji i wreszcie byli aktorzy. Tych można podzielić na pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych.

Ostatni mieli do zagrania jakieś drobne techniczne role. Drugoplanowi np. występowali, krocząc w barwnych strojach (które nota bene przywędrowały z Hiszpanii), nieśli postacie Jezusa itp.

Do pierwszoplanowych bez wątpienia zaliczyłbym widoczną na zdjęciu kobietę.. Nie znam się na tajnikach odprawianych obrzędów, ale widać było, że to, co ona robiła, było bardzo ważne. Okadzała, dmuchała, wszystko z czcią i pietyzmem.

Ona dawała z siebie wszystko, a inni przechodzili, jedli, rozmawiali i… robili zdjęcia.

Lubie!
0

To, co jest

443DSC_3919

Światło jest wszystkim

Można mi zarzucić, że ocieram się o banał, ale jest tak, jak piszę. Jednego przepisu na dobre zdjęcie nie ma. Jakość fotografii jest wypadkową wielu czynników, a ostateczny wynik nie jest średnią arytmetyczną ocen w kategoriach składowych, ale raczej geometryczną. Ma ona to do siebie, że dużo punktów w choćby jednej kategorii mocno podnosi ostateczny wynik, a z kolei wynik słaby mocno obniża całość.

Przykładowo – jeśli mamy super temat, a reszta jest w miarę ok, fotografia może być bardzo dobra. Jeżeli wszystko jest takie sobie, a ostrość wręcz fatalna – zdjęcie jest do niczego.

Przepis na dobrą fotografię, to: jeden wybijający się parametr, reszta przynajmniej na poziomie.

Śmiem twierdzić, że akurat światło ma trochę większy wpływ na całość niż inne elementy. Drogę krzyżową w Uyunii fotografowałem od początku do końca. Zmieniały się tematy, zmieniało i światło. Od późnopopołudniowego, przez ostre południowe, do wieczornego. I dopiero promienie rzucane znad horyzontu dawały fotografiom szczyptę magii.

Światło zachodzącego słońca szybko się zmienia i trwa krótko. Dlatego jeśli się tylko da, warto przygotować się na ten czas. A jeśli fotografowane obiekty się zmieniają i nie mamy na to wpływu, trzeba liczyć na łut szczęścia i brać to, co jest.

Lubie!
0

Coca no es droga

Andy za La Paz

O wyjeździe z La Paz w kierunku nizin było i jeszcze będzie. Dziś o czymś, co mi się kojarzy z Boliwią. O koce. Na początku zdumiało mnie hasło „Coca no es droga”, które pojawiało się na przykład na pamiątkowych koszulkach. Nie chodzi o to, że koka jest tania (choć chyba jest), że ma coś wspólnego z drogą – droga to po hiszpańsku narkotyk, czyli hasło oznacza „koka nie jest narkotykiem”. I nie jest – z niej się robi narkotyk, ale liście koki same nie są groźne. Przypisuje jej się cudowne właściwości, np. że leczy chorobę wysokogórską, a w rzeczywistości co najwyżej znieczula.

A i to jest wątpliwe, bo samo żucie liści koki (czy picie naparu, a można kupić torebki z koką jak z miętą u nas) nic nie daje. Żeby wydzielił się narkotyk, potrzebny jest katalizator, jakieś białe świństwo. Miejscowi to wiedzą i np. górnicy w Potosi podobno wytrzymywali m.in. dzięki żuciu liści koki wraz z katalizatorem.

Ja piłem napar z koki, jadłem cukierki nadziewane koką, ale niczego nie poczułem. Mogę więc zaświadczyć, że koka to nie narkotyk.

Lubie!
2

Boliwia

416DSC_3870Boliwia to jeden z tych krajów, które wspominam najmilej. Nie byliśmy tam zbyt długo i wiemy, jak niebezpiecznie tam jest (nasz też okradli), a mimo to lubię ten kraj.

Z jednej strony dotarła tam nowoczesność (10 lat temu oznaczało to komórki i komputer), a z drugiej tradycja jest obecna wszędzie. Objawia się w strojach (jakże innych od średniej południowoamerykańskiej), obrzędach.

Strój ze zdjęcia był uroczysty, ale na co dzień ludzie (głównie kobiety) ubierają się po swojemu. Charakterystyczne meloniki, bufiaste spódnice, inne elementy stroju – to nie jest góralska cepelia, ale codzienność.

Obrzędowość, którą mogliśmy zaobserwować, była… autentyczna. Oczywiście moja ocena tego jest z natury rzeczy powierzchowna i potencjalnie obarczona błędem, ale mimo wszystko, gdy obserwowałem ludzi idących w drodze krzyżowej, widziałem, że robią to sami, z przekonaniem, a nie z rozpędu (bo tak wypada).

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś odwiedzę ten kraj, który przecież się zmienia, ale jeśli to sie stanie, na pewno będę z niecierpliwością czekał na kolejny kontakt z Boliwią.

Lubie!
0

Wycieczka z półki

Ciepłe Ĺşródła niedaleko San Pedro de Atacama

Nie lubię uczestniczyć w wycieczkach, które organizuje ktoś. Powód jest prosty – gdy jadę sam, to ja decyduję o wszystkim, gdzie, kiedy, jak i jak długo. Gdy biorę gotowy pakiet, prawie zawsze okazuje się, że nie pasuje do mnie. Jeśli założymy, że nie mówię o całych wakacjach, ale o krótkim wypadzie do pojedynczego miejsca, sprawa wygląda trochę lepiej. Przynajmniej miejsce jest takie, jakie wybiorę. Ale z całą resztą sprawa wyglądać może tak, jak opisałem.

Przeważnie chodzi o rozłożenie akcentów – na co poświęcamy ile czasu. Choćby o to, że jako fotografujący mam inne potrzeby niż reszta turystów. Wejść obejrzeć, ew. posłuchać przewodnika, to dopiero początek. Potem chcę robić zdjęcia, a to czasem wymaga rozłożenia statywu, wdrapania się na jakieś miejsce w celu złapania lepszego kadru i przede wszystkim często braku ludzi. Moje doświadczenia są też takie, że nierzadko podoba mi się nie to o innym.

Narzekanie narzekaniem, ale czasem organizowane wycieczki to najlepsza opcja, albo i jedyna. Szczególnie w przypadku miejsc trudno dostępnych, gdzie nie ma transportu publicznego, warto pojechać z wycieczką. Zwykle zawiera ona skondensowaną porcję atrakcji, więc dostaje się ich dużo, inna sprawa, jak jest z ich jakością (dogłębnie czy po łebkach).

Wycieczka do Salar de Uyuni, o której pisałem już wielokrotnie, była jedną z lepszych. Atrakcji było sporo, były różnorodne i można rzec w miarę wyczerpujące. Pamiętam, że jechaliśmy w dżipie z dwiema Argentynkami i parą ze Szwecji. Co do dziewczyn z Argentyny, nie mam zbyt wielu wspomnień. Ale o ile na nas kierowca zawsze musiał czekać, bo z wywieszonymi jęzorami biegaliśmy, badaliśmy i fotografowaliśmy, o tyle Szwedzi wyszli obejrzeli i czekali na wszystkich w samochodzie. Nie taniej by było obejrzeć to wszystko na ekranie telewizora?

Lubie!
1

Plankton na szczycie

Wulkan Licancabur, Boliwia

Wulkany pobudzają wyobraźnię, nie da się ukryć. Ziemia wydaje się być jednym z najbardziej solidnych fundamentów. Co prawda czasem się rusza (trzęsienia ziemi), ale raczej nie w Polsce (chyba że na terenach górniczych, ale wtedy najmniejsze drgania są sensacją). Z wulkanami też u nas krucho, a przynajmniej tymi, które wykazują jakąś aktywność, bo wygasłych trochę jest. Z wulkanem jest trochę jak z ziemią – niby stabilna góra, a może zacząć drżeć, pluć dymem, ogniem i lawą.

Powyższy wulkan został sfotografowany podczas wycieczki na solnisko Uyuni. Znajduje się blisko punktu startowego, czyli San Pedro de Atacama. Co tu dużo mówić, jest ładny. Klasyczny stożek i do tego wysoki, bo sięga prawie 6 tysięcy metrów. Tyle tylko, że okoliczny teren leży powyżej czterech tysięcy metrów (jezioro Laguna Verde jest na prawie 4700), więc wulkan ma niewiele ponad 1300 metrów wysokości. Tak czy inaczej – robi wrażenie. Na jego szczycie znajduje się najwyższe jezioro na świecie, a na dodatek podobno pływa w nim plankton!

Przeczytałem też, że pierwszymi zdobywcami byli prawdopodobnie Inkowie, bo ich zabudowania znaleziono blisko szczytu. Ciekawe, po co się tam pchali.

Aha – zdjęcie z tego co pamiętam, nie jest moje tylko Gosi.

Lubie!
0