Ryż na drodze

My son

Wietnam to ciekawy kraj. Niby daleki, a wydaje się dość bliski (choćby dlatego, że jesteśmy zaznajomieni z Wietnamczykami, których w Polsce jest dość sporo). Można tam dolecieć w miarę tanio, z jednej strony jest tam egzotycznie, z drugiej jest sporo ułatwień dla turystów. Tego ostatniego jest dużo, a nawet za dużo.

Wygodną rzeczą w Wietnamie są autobusy dla turystów, które pozwalają wygodnie i względnie tanio przemieszczać się między głównymi atrakcjami. Z drugiej strony bardzo trudno zboczyć z wyznaczonej przez nie trasy. Oczywiście jeśli ma się odpowiednio dużo pieniędzy, problemem to nie jest, ale gdy się oszczędza, sprawa wygląda zupełnie inaczej.

My w pewnym momencie byliśmy zmęczeni ciągłym wykłócaniem się, podwójnymi cenami, nachalnym wręcz zachęcaniem do korzystania z tego, co dla turystów przygotowano. Chcąc wyrwać się z macek turystycznej mafii (tak to wtedy odczuwaliśmy), zdecydowaliśmy się wypożyczyć motocykl.

Podstawowym problemem mogła się okazać umiejętność jazdy taką maszyną. Koledzy w dzieciństwie dali mi się kilka razy przejechać jakimś komarem czy podobną maszyną, ale to było bardzo dawno temu. Na szczęście okazało się, że jakoś sobie daję radę. Motocykl miał 110 cm3 pojemności i bezsprzęgłową skrzynię biegów, której obsługa była dość intuicyjna. Oczywiście brakiem prawa jazdy się nie przejmowałem.

Na miejsce dotarliśmy… nie bez problemów, bo po pierwsze pomyliliśmy drogę i musieliśmy jej trochę nadłożyć (jakieś 50 km). Po drodze oprócz kierowców wariatów czyhał na nas ryż, który wieśniacy suszyli na asfalcie. Na szczęście udało się weń nie wjechać i nie przewrócić się.

Ciekawy był też powrót, bo odbywał się już po ciemku. Około połowy pojazdów nie używała świateł, jechaliśmy więc ostrożnie. I tu szczęście nam dopisało.

A same ruiny? Jak przeczytałem niedawno, ruinami są po części dzięki Amerykanom, którzy nie oszczędzili ich podczas nalotów. Prace konserwatorskie trwały i pewnie trwają nadal. My Son przy Angkorze to drobiazg, ale ponieważ w okolicy to jedyne tego typu budowle, warto je zobaczyć.

Lubie!
0

Bluetooth

W zatoce Ha Long

Skąd dziwny tytuł tego wpisu? Ano stąd, że zdjęcie pochodzi z zatoki Ha Long, a według jednej z legend, szpiczaste wysepki są zębami smoka. Jeśli chodzi zaś o kolor, to po prostu zdjęcie ma takie zabarwienie. Gdy mu ująć trochę niebieskiego, robi się bardziej prawdziwe. Ale niestety, nie mam na to chwilowo czasu, więc zdjęcie będzie takie, jakie jest. Dodatkowo mam urlop, więc proszę się spodziewać przerw w dostawach nowych wpisów.

Lubie!
1

Japoński most w Wietnamie

Most w Hoi-an

Hoi-an kojarzy nam się głównie z setkami sklepów z odzieżą – głównie damską. W przewodniku było określane „miastem krawców” i jak najbardziej słusznie. Sklepów było pełno i wybór bardzo bogaty. Nie było chińszczyzny tylko oryginalne ubiory i z tego co pamiętam, każdy sklep miał trochę inny asortyment.

Jednak kiecki, choćby najpiękniejsze, nie są ciekawym obiektem dla fotografa (szczególnie na plastikowych manekinach). Zamiast tego prezentuję most – wyjątkowy most. Zbudowała go ponad 500 lat wcześniej społeczność japońska. Przetrzymał trzęsienia ziemi, ale nie dał rady Francuzom, którzy „przystosowali” go do ruchu kołowego, spłaszczając jego nawierzchnię. Na szczęście w 1986 został odrestaurowany i w roku 2005 wyglądał jak zupełnie oryginalny zabytek.

Gdyby kogoś zainteresował temat, a także chciał się czegoś dowiedzieć o Hoi-an, polecam film umieszczony na stronie Unesco.

Lubie!
0

A gdzie słońce?

Zatoka Ha-long o zachodzie słońca

Są miejsca wprost stworzone do fotografowania. Proszę wyszukać zdjęcia zatoki Ha Long – co drugie zachwyca. Ale bywa i tak, że wszystko sprzysięgnie się przeciw fotografującemu. Podczas naszego rejsu po wodach wspomnianej zatoki przez prawie cały czas niebo było zachmurzone. Zdjęcia robiłem, bo i jakże mógłbym nie robić, ale było ciemno i smętnie. Powyższe zdjęcie to jeden z wyjątków, kiedy słońce łaskawie wychyliło się zza chmur.

Lubie!
0

Kamienny słoń

382DSC_1881Wydawało mi się, że temat stary, że o tym już było wyczerpująco. Ale nie, więc krótko opowiem: w Hue wypożyczyliśmy rowery i tym sposobem udało nam się uciec ze szponów wietnamskiego przemysłu turystycznego. Jego głównym celem jest trzymać turystę pod kontrolą przez cały jego pobyt. Nie chodzi tu o ukrywanie czegoś, pokazywanie wersji oficjalnej (jak np. w Korei Północnej), ale o to, by nie wydawał pieniędzy sam i nie oszczędzał. Ma wydać więcej i w taki sposób, jaki chcemy (tzn. chcą oni).

A więcej uzyskuje się przez podwójne menu (dla miejscowych i dla frajerów), brak targowania (baaardzo to trudne, po prostu nie chcą), brak informacji turystycznej (żeby zaplanować wyjazd samemu, trzeba pojechać za miasto i sprawdzić godziny odjazdu autobusów – nikt tej informacji nie udzieli). Za to są zorganizowane wycieczki i autokary obwożące turystów zaplanowaną trasą. Nie powiem – wygodne to i tanie, ale w rezultacie wszyscy dostają prawie ten sam produkt. A czy o to chodzi?

Najlepszego w Nowym Roku!

Lubie!
1

Nad wodą

365DSC_2719

Jedną z wycieczek, które odbyliśmy w Wietnamie, była wycieczka do delty Mekongu. Pamiętam, że kombinowaliśmy, jak tu obniżyć koszty, i wyszło nam, że najtańsza opcja to nocleg u rodziny. Jakoś szczególnie tego nie wspominam, bo rodzina była przyzwyczajona do goszczenia turystów i autentyzmu w tym nie było za grosz. Prym wiódł chłopak, bardzo wygadany i rozbujany („too much MTV” – tak to wtedy skomentowałem). Pamiętam, że gdy próbowałem go jakoś zagadywać o sytuację w Wietnamie, odpowiadał, że podążają drogą Chin. Trudno mi powiedzieć, czy tak było, ale rzeczywiście było widać, że Wietnam jest komunistyczny raczej z nazwy. Tzw. prywatna inicjatywa kwitła i w koncesjonowanym kapitalizmie Wietnamczycy dobrze się odnajdują (szczególnie ci z Północy).

Delta Mekongu okazała się raczej dość odporna na nowoczesność. Ludzie żyją tam przy rzece, w rzece. Tradycyjnych chatek jak widać nie brakuje. Tak na oko, to od czasów wojny z Amerykanami, nie zmieniło się wiele. Pojawiło się tylko trochę domków krytych blachą falistą. Wiele budynków ma podłogę ledwie kilka centymetrów nad poziomem rzeki. Nie wiem, co oni robią, jak jest wiatr i na rzece pojawiają się fale. Chlupie im do pokoju przez podłogę?

Najciekawszą rzeczą, którą chyba napotkaliśmy podczas tej wycieczki, były cukierki kokosowe. Ale o tym może przy innej okazji.

Lubie!
0

Wejście smoka

Głowa smoka - Wietnam

Niedaleko Hoi An są świątynie My Son, które zwiedziliśmy, dojeżdżając do nich na motocyklu. Było to moje pierwsze prowadzenie podobnej maszyny od… wielu lat. Jakoś się udało, choć nie było łatwo. Sporym utrudnieniem był np. suszący się na szosie ryż (gdzieś przecież trzeba to robić) lub Wietnamczycy nie używający po zmroku świateł w swoich motocyklach.

Następnego dnia włóczyliśmy się to tu, to tam, czekając na wyjazd z miasta, ale jeszcze tego wieczoru, kiedy wróciliśmy ze świątyń, czekało nas ciekawe widowisko. Po mieście krążyły grupki nastolatków wyposażone w smoki oraz bębny.

Do obsługi smoka potrzeba było kilku osób – np. jedna trzymała sporą głowę, a pozostałe wiotki, szmaciany tułów. Czasem kilku chłopaków trzymało platformę, z której wystawał długi bambusowy kij, na szczyt którego wchodził jeden ubrany w smoka. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia w bębny, z których przynajmniej niektóre były umieszczone na wózkach.

Nie dowiedzieliśmy się, co to za święto czy zwyczaj. Jakiś zagadnięty człowiek coś tam wybełkotał o zabawach chłopców. Ja oczywiście próbowałem sfotografować „coś”. Kilka prób z lamą błyskową dało marny rezultat. Potem po prostu wydłużyłem czas i chyba zwiększyłem czułość. Z niewiadomych względów tej informacji w EXIF-ie nie ma, ale niebo nie jest czarne, tylko szare (spory szum), więc tak musiało być.

Fotografowanie na czasie rzędu 2 sekundy daje niepewne rezultaty (jeśli aparat trzymamy w ręce, a obiekty się poruszają). Nie pozostaje nic innego, jak próbować wiele razy i liczyć na szczęście. Jeśli na ono nie sprzyja, można sobie dopomóc, lekko „dobłyskując” lampą. Albo pstrykając więcej klatek. Mi udały się dwie, w tym jedna umieszczona powyżej.

Lubie!
0

Wietnamski cmentarz

Wietnamski cmentarz Jak już opisywałem, w Hue wzięliśmy rowery i postanowiliśmy objechać miejscowe atrakcje. Wietnam jawił nam się jako kraj naciągaczy, bo wszyscy uważali nas za chodzące skarbonki, z których można czerpać do woli. Dodatkowo – jak w wielu krajach, ale tu bardziej – turyści poruszali się chmarami i każde ciekawe oraz łatwo dostępne miejsce było oblegane. Nie każdy decyduje się na pedałowanie kilka kilometrów, więc dawało to szansę na ucieczkę od tłumu turystów oraz Wietnamczyków.

Niedaleko Hue jest trochę ciekawych grobowców i je postanowiliśmy odwiedzić. Po drodze zahaczyliśmy o pagodę Thien Mu, a potem przy drodze zobaczyliśmy coś. Z pewnością nie był to antyczny czy choćby średniowieczny grobowiec – po prostu cmentarz. Zapewne nie taki stary, choć część grobów była mocno zaniedbana. Ale z kolei niektóre prezentowały się całkiem okazale. Być może dla Wietnamczyków to był zwykły cmentarz, może przykład dewocyjnej architektury, ale dla nam się podobał – Orient przyprószony kurzem.

Lubie!
1

Grobowiec

Grobowiec - Wietnam, HueJak podpowiada mi nasz sieciowy pamiętnik, w Hue spędziliśmy jeden z najlepszych dni w Wietnamie. Głównie dlatego, że udało nam się uciec od tłumów i zwiedzaliśmy okolicę na własną rękę na rowerach. Udało nam się obejrzeć ciekawe grobowce. Z tego co pamiętam, do tego nie weszliśmy, bo był zamknięty na cztery spusty. Wspiąłem się jakoś na okalający go mur, ale skoku do środka nie ryzykowałem, bo nie miałbym jak się stamtąd wydostać.

Nie szkodzi – z zewnątrz też był fotogeniczny.

P.S.
Wakacje trwają, mówi do Państwa automat.

Lubie!
0

Kosze, koszyki i koszyczki

Kosze, koszyki i koszyczki - Wietnam, HanoiNo proszę, zaplątało mi się jedno pionowe zdjęcie… Ale do rzeczy. Stare miasto w Hanoi jest bardzo malownicze. Najgorszą rzeczą przy pierwszym kontakcie było to, że ulice zmieniają nazwy. Idziemy ulicą o jakiejś nazwie, po chwili na murach pojawiają się tabliczki z innymi napisami, by ponownie się zmienić. Zdaje się, że do nazw dodawane są fragmenty oznaczające początek, środek i koniec ulicy. Ale w taki dziwny sposób, że poszczególne nazwy nie są do siebie podobne. Na mapach (przynajmniej naszej) niestety są tylko „główne” nazwy, co bardzo utrudniało orientowanie się w terenie.

Na zdjęciu widać rower, do niedawna główny środek lokomocji w Wietnamie. Ale już gdy my tam byliśmy, stracił palmę pierwszeństwa na rzecz motocykli. Rzecz jasna chińskich, bo na japońskie nikogo nie było stać. Horrorem jest jazda – doświadczyliśmy tego, wypożyczając motocykl. Czekało na nas wiele niespodzianek – ryż suszony na asfalcie, ciężarówki nie zważające na motocyklistów, po zmroku inni motocykliści, którzy używanie światła uważają za ekstrawagancję. To wszystko poza miastem. W mieście, w godzinach szczytu obok siebie jedzie pięć, sześć pojazdów, czyli odległości między motocyklami (zarówno z boków jaki przed oraz za) wynoszą po kilkadziesiąt centymetrów.

Lubie!
0