Marazm

Boca manu

W Boca Manu spędziliśmy kilka dni. Wszystko przez nieaktualny przewodnik i brak znajomości hiszpańskiego. Przewodnik twierdził, że można popłynąć dalej, przez Boliwię do Brazylii, a na miejscu ludzie mówili, że tam łodzie nie pływają, ale nie rozumieliśmy ich. Ale jak mówią – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Co prawda spędziliśmy trochę czasu na oczekiwaniu i pogryzły nas jakieś meszki, ale mieliśmy okazję przyjrzeć się bardzo dziwnej mieścinie (bardziej wiosce).

Budynków nie było tam wiele, przy przystani było kilka sklepów/restauracji. Nikt ich nie odwiedzał przez cały nasz pobyt tam i dwoma wyjątkami. Na końcu przypłynęła wycieczka i wtedy rzeczywiście sklepikarze im coś sprzedali. A wcześniej właściciel sklepu z lewej strony chodził do lokalu z prawej i coś kupował, a po jakimś czasie następowała rewizyta i zakupy po stronie lewej. Przez resztę dnia nie działo się prawie nic. Mam wrażenie, że ogólny bilans tej operacji był bliski zera, a gdyby jeszcze np. płacono podatki od tej działalności, były ujemny.

Wyglądało to dość osobliwie, ale po wszystkim nie dziwiłem się temu zbytnio, bo doszedłem do jednego wniosku: w takim upale i przy takie wilgotności nawet te skromne działania należy uznać za heroizm.

Na zdjęciu lokal po lewej.

Lubie!
0

Gringos

Dopływ Madre de Dios

O tej przygodzie pisałem już kilka razy. Tym razem zdjęcie z momentu, kiedy dotarliśmy do rzeki, ale nie wiem jakiej. Nie dostąpiła zaszczytu, by na Google Mapsach być opatrzoną jakąś nazwą. Z pewnością jest to dopływ Matki Boskiej, czyli rzeki Madre de Dios. Nad wodę (miejscowość nazywała się Shintuya) dotarliśmy na ciężarowce, która pełniła rolę autobusu i sklepu. Na brzegu czekała łódź (z pierwszego lub raczej drugiego planu, ale były prawie identyczne).

Zapytałem siedzącego na brzegu współtowarzysza z ciężarówki, ile kosztuje przejazd do Boca Manu. Rzucił jakąś cenę, spytałem, czy dla „gringos”. Uśmiechnął się, ale nic nie odparł. Cóż – właściciel łodzi był monopolistą, więc nie dał się wiele zrobić. Zapłaciliśmy, umieściliśmy wewnątrz plecaki i siebie i… popłynęliśmy.

Podróż była długa, a nurt dość mocny. Momentami miałem wrażenie, że poruszamy się 10 cm na sekundę, ale może po prostu to była tylko prędkość względem fal. Tak czy inaczej – na miejsce dotarliśmy grubo po zmrok i byłem pełen podziwu dla nawigatora. Rzeka się wiła, przy brzegu było sporo gałęzi czy wręcz drzew, ale pewnie doprowadził nas do celu.

Problemem był nocleg, jak go znaleźć w nowym miejscu i to po ciemku? Ale o tym następnym razem.

Lubie!
0

Czyścibut

W Peru

Czyścibutów (czy ktoś pamięta jeszcze takie słowo?) spotykałem tu i ówdzie, ale nigdy nie dałem butów do czyszczenia. Nie było sensu, albo chodziliśmy w sandałach, których czyścić się nie da, albo w butach górskich. Pokryte były zamszem, do pielęgnacji którego nie używa się zwykłych past. Chociaż kto wie, może trzeba było dać czyścibutowi szansę i by mnie czymś zaskoczył?

Tak czy inaczej – będąc w Peru, oszczędzaliśmy i unikaliśmy niepotrzebnych wydatków. Choć z drugiej strony byłbym pewnie jedną z niewielu osób, które mogłyby się pochwalić korzystaniem z takiej usługi. A może się mylę?

Lubie!
0

Cusco

Cusco

Wspominałem już, że Cusco to jedno z naszych ulubionych miast? Zdaje się, że tak. Miasto zostało zbudowane na ruinach inkaskiej stolicy, ale nie wszystko udało się zniszczyć. To, co stworzyli Hiszpanie, też jest niczego sobie. Do tego Indianie, których obecność sprawia, że Cusco ma mocno miejscowy klimat. Co prawda zatruliśmy się tam raz czy dwa, ale pozytywnych wspomnień było tyle, że te negatywne się nie liczą.

 

Lubie!
0

Alternatywna droga

Droga do Machu Picchu

Parę razy wspominałem o tym, że lubimy schodzić z utartych szlaków. Tak zrobiliśmy także, odwiedzając Machu Picchu. Tradycyjna droga wiedzie przez jakąś firmę turystyczną, która sprzeda nam trekking po dżungli, noszący nazwę „Inca trails”. Nie brałem w nim udziału, ale wiem, że w skrócie polega na tym, że maszeruje się w kierunku najsłynniejszych peruwiańskich ruin przez dżunglę, odwiedzając po drodze różne pozostałości inkaskie. Nie wątpię, że taka wycieczka daje dużo satysfakcji, ale nas na nią nie za bardzo było stać.

Trzeba tu wspomnieć, że do Aguas Calientes (miasteczka u podnóża Machu Picchu) nie da się dotrzeć środkami komunikacji publicznej. Jest kolejka dla turystów, ale też bardzo droga. Szperając w przewodniku, znalazłem jednak opis innej trasy – da się iść po starych torach kolejowych.

Najpierw był więc autobus, potem ciężarówka, a dalej mieliśmy iść. Okazało się jedna, że powódĹş zerwała most, a na drugą stronę rzeki da się przedostać tylko w wagoniku zawieszonym na linie. Mieścił jedną osobę, która była ładunkiem i napędem, bo musiała przedostać się na druga stronę, ciągnąc linę. Dalej było standardowo. Szliśmy, szliśmy, aż zrobiło się ciemno. Drugiego dnia kontynuowaliśmy masz, złapaliśmy drezynę (tory miały być nieużywane!) i dotarliśmy na miejsce.

Lubie!
0

Amazonia o poranku

Boca Manu

Naczytałem się w młodości o puszczy Amazońskiej. Że gęsta roślinność, że wielka rzeka, dzikie zwierzęta, kiedyś dzikie plemiona (teraz pewnie też, ale zdecydowanie mniej). Będąc więc w Peru, zebrałem do kupy kilka informacji z przewodnika i postanowiłem popłynąć łodzią najpierw do Boca Manu, potem do Puerto Maldonado, następny przystanek miał być w Brazylii, a koniec w Boliwii. Czasu było w bród, więc czemu nie?

Pierwszy odcinek kończył się w Boca Manu – miasteczku, do którego można dolecieć lub dopłynąć. Frajdę dawało tylko to drugie. Wsiedliśmy więc w autobus, który wieczorem dowiózł nas do Pilcopaty. Rano złapaliśmy ciężarówkę, którą do jechaliśmy do Shintuii, a tam poszliśmy na przystań i złapaliśmy łódź.

Podróż trwała cały dzień i na miejsce dopłynęliśmy w nocy. Niedaleko jest znany park narodowy, więc nie spodziewaliśmy się żadnych kłopotów ze znalezieniem noclegu. Niestety – hotelu nie było żadnego. Co prawda ktoś chciał nas przenocować, ale za jakąś olbrzymią kwotę. Wtedy olbrzymią, bo teraz 15 dolarów za osobę uważam za umiarkowaną cenę. Na szczęście przygarnęli nas policjanci i zaoferowali darmowy nocleg na posterunku (nie, nie – nie byliśmy aresztowani za włóczęgostwo, rzeczywiście pozwolili się przespać). Rano zerwaliśmy się wcześnie, chcąc złapać łódź dalej i naszym oczom ukazał się taki widok, jak na zdjęciu – miasteczko budziło się ze snu wśród mgły.

A co było dalej? O tym opowiem przy innej okazji.

Lubie!
0

Z planem i bez planu

Nevado Mismi

Są osoby, które planują podróż od A do Z i trzymają się potem ściśle planu. Są też tacy, którzy idą na żywioł. Ja należę chyba do najliczniejszej grupy – uważam, że należy podróż przemyśleć, znaleźć miejsca, które chce się zobaczyć, ale nie należy być niewolnikiem planu.

Przed wyjazdem w naszą podróż przeczytałem książkę „Z biegiem Amazonki” i poczytałem trochę o źródłach największej rzeki świata. Ale samą wycieczkę na Nevado Misim przygotowałem słabo. Czytałem o jakichś miejsca, przez które się idzie, odczytałem z jakichś map ich współrzędne i wprowadziłem do odbiornika GPS. Potem okazało się, że idziemy inaczej, ale twardo szliśmy.

Nasza wytrwałość została nagrodzona i po trzech dniach wędrówki rozbiliśmy obozowisko u stóp góry, z której wypływa Amazonka. Pierwszego dnia odwiedziliśmy źródła Amazonki, a drugiego weszliśmy na szczyt. Kolejnego ranka zostało zrobione powyższe zdjęcie.

Lubie!
0

Był rozmach

Cuzko - Sacsayhuamán

Obecnie Cuzko jest stolicą regionu i ważnym ośrodkiem turystycznym. Jest punktem startowym dla odwiedzających Machu Picchu, a i samo ma wiele zabytków. Nic dziwnego – było stolicą imperium Inków.

Jednym z najciekawszych dla turystów miejsc jest Sacsayhuamán – kompleks, który w naszym przewodniku był jednoznacznie określany mianem twierdzy. Jednak Wikipedia podaje to tylko jako jedno z prawdopodobnych zastosowań. Do przypuszczenia sprowadza też twierdzenie, ze zygzakowate mury tworzyły zęby pumy, w kształcie której zbudowano miasto (to akurat jest fakt).

Tak czy inaczej – mi takie twierdzenia się podobają, bo wierzę, że kiedyś władcę, który o wszystkim decydował, stać było na taką ekstrawagancję – zbudować miasto w kształcie silnego, wojowniczego zwierzęcia, a w miejscu, w którym ma ono swoją broń (ostre zęby), uczynić miejscem obronnym. Może nawet to nie był wybryk – kiedyś dla ludzi symbolika stanowiła istotny element życia, który nie przegrywał tak łatwo z finansami, podstawowym obecnie motywem napędowym człowieka.

Gdyby kierować się finansami, takie miejsce z pewnością by nie powstało. Kamienne bloki są olbrzymie, największy waży ok. 350 ton, mierzy 9 metrów. Dostarczono jest z kamieniołomów odległych o 15 kilometrów i to bez dĹşwigów, tirów i asfaltowych dróg. Zdumiewa dokładność ich obróbki. Po kilkuset latach spasowane są idealnie, nie da się między nie wcisnąć nawet żyletki.

W tamtych czasach często była darmowa siła robocza w postaci poddanych. Ten aspekt akurat nie wydaje się godny podziwu. Ale już efekt pracy inkaskich robotników – jak najbardziej.

Lubie!
0

O poranku

Dolina Mismi o poranku

Podobno inspiracją dla Jonasza Kofty, gdy pisał tekst piosenki „Radość o poranku”, był widok ludzi idących rano do fabryki. Ale wiadomo, że nie każdy czuje rano radość. W górach o tej porze dnia to raczej dość rzadkie uczucie. Ale nie zawsze.

Im wyżej, tym poranki są trudniejsze, bo jest zimniej. A różnica między nocą a dniem (szczególnie między nocą a słonecznym dniem) jest bardzo duża. Jeśli kogoś czeka długi marsz, wdaje wcześnie. Wtedy śpiwór bywa pokryty szronem (z wilgoci z oddechów), powłoka namiotu podobnie. Trzeba jakoś przygotować posiłek i picie. Albo trzeba nagarnąć śniegu, albo – jeśli jest się niżej – wyjść po wodę do strumienia. Jeśli ktoś był zapobiegawczy, nabrał wody dzień wcześniej i włożył butelkę do śpiwora (by nie zamarzła). Teraz tylko rozpalić kuchenkę, poczekać i można wlać w siebie coś ciepłego.

Pamiętam, jak raz w Indiach wyszliśmy rano, żeby dość do przełęczy (była celem naszej wędrówki). Przygotowanie śniadania nie wyglądało jakoś dramatycznie, bo nie zostało w mojej pamięci. Ale droga w górę już tak. Słońca nie było, wiał wiatr i było bardzo zimno. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, żeby rozgrzać Gosi dłonie. Gdy dzień już wstawał, zboczyliśmy ze ścieżki, żeby tylko szybciej wystawić się na promienie słońca. Potem już było dużo lepiej. Ale bywało i gorzej, gdy w Andach obudziliśmy się w straszliwej zawierusze i nieomal huraganie.

Powyższe zdjęcie powstało też w Andach, ale w innym miejscu. Za sobą mieliśmy pobyt na szczycie Nevado Mismi i wizytę u Ĺşródeł Amazonki. Pozostał nam tylko powrót do cywilizacji. Dzień wcześniej śniegu nie było, ale za niebo było pokryte chmurami. Rano obudziło nas słońce i niewielka pokrywa śnieżna. Dzięki mogliśmy się przekonać, że na tej wysokości (ok. 5000 metrów) w niejakiej odległości od naszego namiotu coś łaziło. Odcisk łap był na oko koci, choć trochę większy niż typowego dachowca.

Lubie!
0

Sielska dolina

Dolina wioski Tuti

Naszą wyprawę do Źródeł Amazonki rozpoczęliśmy od wioski Tuti. A właściwie od zebrania informacji, gdzie iść. Udało mi się wytypować jakieś współrzędne, które wprowadziłem do ręcznego odbiornika GPS. Sam nie wiem, dlaczego nie spróbowałem ich umiejscowić na mapach Googla (może wtedy nie były takie popularne). Dość, że szliśmy trochę po omacku.

Po dojechaniu na miejsce zapytaliśmy miejscowych: „Mismi?” – pokazali kierunek. Więc zaczęliśmy iść. Szedł też jakiś dziadek. W pewnym momencie pokazał groźnie wyglądającą przełęcz i kazał iść tam. Strach ma wielkie oczy – wdrapaliśmy się na górę dość żwawo i okazało się, że nie było czego się bać. Wcześniej minęliśmy opuszczoną wioskę.

Za przełęczą była równina, a z tyłu widok na wioskę, który prezentuję na zdjęciu. A potem jeszcze trochę marszu na ślepo, by jednak w końcu dotrzeć tam, gdzie chcieliśmy. Jak widać, czasem trochę warto zaufać losowi.

Lubie!
0