Arbuzowy raj

Arbuzowy stragan

Tradycyjne jadło ludów pasterskich składało się z produktów pochodzących z hodowanych zwierząt. I tak w Kirgistanie i w Sinciangu (nie tylko, ale tam byliśmy) w menu króluje mięso (np. szaszłyki). Co ciekawe, tradycyjny produkt procentowy też jest pochodzenia zwierzęcego. Mowa o kumysie, sfermentowanym mleku.

Tyle tradycja, gdy tymczasem nizinne tereny Kirgistanu (innych ościennych krajów zapewne też) rodzą wielkie ilości wszelkiej zieleniny. Latem do miast, wiosek, przy drogi – słowem wszędzie, gdzie są potencjalni kupcy, zwożone są arbuzy. Ich problemem jest to, że to owoce sezonowe i nie można ich długo przechowywać. Nawet robienie przetworów za bardzo nie wchodzi w grę. Producenci starają się więc sprzedawać jak najwięcej i jak najszybciej. Często przy drogach usypywane są pryzmy tych owoców, a obok w samochodzie czy w budce mieszka sprzedawca i handluje tydzień, dwa trzy, aż nie sprzeda wszystkiego lub się załamie.

Jedno jest pewne – gdy jest się w tamtych rejonach latem, trzeba się włączyć w to arbuzowe szaleństwo i jeść, ile się da. Arbuzy lubi chyba każdy. Nawet moja córka, która praktycznie owoców nie jada, polubiła je. Co prawda musiałem ją przekupić lodem, żeby wzięła kawałek do ust, ale potem zapomniała o lodzie i domagała się jeszcze.

Lubie!
0

Stado słoni

Stado słoniTajlandia wydaje się rajem dla turystów. Rzeczywiście – oferuje sporo i w 2005 roku nie była całkowicie skomercjalizowana (choć oczywiście to nie była ta dzikość, co w Laosie czy Kambodży). Ponadto nie wszystko co komercyjne od razu jest do niczego. Przykładem jest święto słoni w Surinie, z którego pochodzi powyższe zdjęcie. A dlaczego nie ma na nim żywych słoni? Będę, ale na kolejnych zdjęciach. W sumie do tego zbioru załapały się 4 fotki (zrobiłem duuuużo więcej), choć pewnie dałoby się wybrać więcej i lepiej. Ale jest jak jest.

Ta fotografia powstała pierwszego dnia święta. Rozpoczęło się one zbiórką koło dworca, a potem nastąpiła parada zwierząt, poganiaczy stylizowanych na 19. wiek i ludzi w tradycyjnych strojach. Była orkiestra, były tancerki. Słonie szły przez całe miasto, policja ochraniała całość, ludzie stali po bokach, albo i dołączali się do korowodu. Słonie były głaskane, karmione, a przemarsz skończył na jakimś placu, gdzie zdaje się, ktoś przemawiał (pewnie otworzył oficjalnie imprezę).

Potem słonie rzuciły się do wyżerki. Stoły zastawione były wszelkim słonim jadłem. Zauważyłem, że najchętniej wcale nie jadły arbuzów czy innych owoców, ale wiązki ryżu – nie ziaren, ale całych roślin, których większość stanowiły łodygi.

Co bardziej obrotni właściciele zwierząt ładowali dobra do koszy (więc chciwa jest nie tylko baba z Radomia), inni za stosowną opłatą świadczyli usługi przejażdżki na słoniu (skorzystaliśmy). Ci którzy nie mieli słoni, też chcieli skorzystać, sprzedając pamiątki, jak te ze zdjęcia.

Lubie!
0

Sklep żelazny

Sklep żelaznyO Kaszgarze już wspominałem, ale w kontekście niedzielnego bazaru. Ducha dawnego miasta można odnaleĹşć także w tygodniu, snując się po resztkach starego miasta. Resztkach, bowiem Chińczycy, jak to mają w zwyczaju, sukcesywnie je demolują. Niedawno przesłuchałem książkę o Chinach i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, czym była rewolucja kulturalna. Na czym ona polegała, nie można odgadnąć, kierując się jej nazwą.

Rewolucja przemysłowa na przykład to był gwałtowny rozwój przemysłu, rewolucja komunistyczna wprowadzała komunizm, ale Chińczycy wszystko robią po swojemu i u nich rewolucja kulturalna oznaczała niszczenie kultury. Mao zapragnął pozbyć się wszystkiego, co było przeszłością. Historii nie mógł przekreślić, bo na się już zdarzyła, ale zabytki, styl życia, dobra kultury, religię – to wszystko można było zdeptać, zdewastować, zniweczyć.

I tak cud, że resztki starego przetrwały w Kaszgarze, bo np. mury miejskie, mające historię zapewne dłuższą niż Polska, przestały istnieć. Przeszkadzały. Bazaru, którym się zachwycałem, też przez wiele lat nie było, dopiero po jakimś czasie komuniści doszli do wniosku, że co nieco ze „staroci” można zachować. Czasem motywacją był przychód z biletów, które płaci się za oglądanie „zabytków” czy ogólnie kwoty zostawiane przez turystów. Czasem te „zabytki” zostały odbudowane, czasem poskładane z kilku podobnych ruin. Aż dziw, że w kraju o historii liczonej w tysiącach lat, można było prawie wszystko zniszczyć, ile złego jest w stanie zrobić człowiek opętany chorą ideą.

Lubie!
0

Klasyka na kółkach

Land Rover w Cameron HighlandsZ Malezji do równika jest rzut beretem, stąd w prawie całym kraju panuje klimat tropikalny. Prawie, bo jak wiadomo, pogoda zależy nie tylko od położenia na globusie, ale także od wysokości.

Cameron Highlands to górzysta wyżyna (powyżej 1000 metrów n.p.m.). Było to jedyne miejsce, w którym trzeba było wieczorami zakładać coś na długi rękaw. Cameron Highlands słyną z herbacianych pól (jeszcze będzie zdjęcie), a także z uprawy truskawek. W mieście, w którym się zatrzymaliśmy, w sklepie z pamiątkami były truskawkowe swetry, kubki, dżemy i mnóstwo innych gadżetów. Same truskawki zobaczyłem podczas wycieczki. Nie rosły na polu, ale w workach z ziemią, ułożonych na jakichś stojakach. Były to takie psiary, że u nas nikt by się nimi nie zainteresował. Ale na tamte warunki były jednak godne uwagi.

Ponieważ Malezją administrowali Brytyjczycy (nie była to typowa kolonia, sprawa jest dość zagmatwana), po ich wycofaniu w Cameron Highlands zostało mnóstwo klasycznych Land Roverów. Przewodnik twierdził, że to największe zagęszczenie na świecie i jestem skłonny w to wierzyć. Było ich naprawdę pełno i wszystkie wiekowe. I jak tu nie wierzyć w to, że samochody to robili przed wojną, a teraz to…

Lubie!
1

W kapeluszu

Indianka w Boliwii

O Uyuni już pisałem. Dotarliśmy tam w Wielki Czwartek, a następnego dnia chodziliśmy po mieście, rozkoszując się egzotyką Boliwii. Wyjechać z miasta nie dało się (najbliższy autobus był za jakiś czas), ale i też nie chcieliśmy. Po Chile, było nie było zachodnim kraju, wreszcie mieliśmy coś innego.

Zaczęło się od tego, że gdy nasz samochód zatrzymał się, pojawiły się handlarki wszelkim dobrem. My kupiliśmy miejscowy ser. Był bardzo smaczny i poczęstowaliśmy nim naszych towarzyszy ze Szwecji. Wzięli kawałek, ale ze sporą rezerwą. Było to wszak zachowanie wielce niehigieniczne – nie wiadomo, kto robił ser, z czego, jak przechowywał, a teraz sprzedaje na ulicy bez żadnej chłodziarki. Zgroza!

Potem wszyscy pojechali dalej, a my zostaliśmy. Miasteczko samo w sobie nie było specjalnie ciekawe, ale że było inne niż miasta chilijskie, nam wystarczało. Na dodatek w Wielki Piątek zaczęło się coś dziać. Najpierw gromadziły się jakieś oddziały wojska, ale na szczęście tylko do przemaszerowały w takt jakiegoś marsza.

Potem zaczęli zbierać się ludzie z różnymi ciekawymi rekwizytami – wielkim krzyżem, Jezusem na tronie. Jezusem w trumnie. Były dziewczynki, które sypały kwiatki, był dym kadzidła. Kolorowa procesja trwała do wieczoru, ale więcej o niej napiszę, gdy pojawi się stosowne zdjęcie.

Lubie!
0

Ołtarzyk

Hotelowy ołtarz

Powyższe zdjęcie powstało w Phnom Pen. W hotelu, w którym mieszkaliśmy, stało takie coś na korytarzu i było raczej do użytku gospodarzy, nie gości. Z punktu widzenia fotografa to trudna scena, bo czerwona, więc tylko co czwarty czujnik z matrycy jest wykorzystywany. Ale co zrobić, jakoś i takie fotki trzeba pstrykać.

Zaskakujące dla mnie po latach (wtedy się nad tym nie zastanawiałem), że ołtarzyk jest ewidentnie chiński. W Kambodży króluje szczupły Budda, nie grubasek, którego widać na zdjęciu. Ĺšmiejący się tłuścioch jest wynalazkiem chińskim, gdzie Buddę przetworzono i dostosowano do lokalnych potrzeb. Ciekawe jest, że ludziom w naszej kulturze słowo budda kojarzy się właśnie z chińską wersją. My też przywieĹşliśmy z Indii taki posążek, a było to długo przedtem, zanim odwiedziliśmy zakątek Azji, w którym wyznawany jest buddyzm.

Wtedy dostałem od kolegi zadanie, przywieĹşć liść z drzewa, pod którym książe Siddhartha Gautama doznał objawienia. Nie byliśmy jednak tam, ale odwiedziliśmy miejsce, gdzie rośnie genetyczna kopia drzewa, pod którym Budda nauczał. Historia jest ciekawa, bo kawałek oryginalnego drzewa został zasadzony na Sri Lance. To, które rosło w Indiach zginęło, a wtedy zrobiono kopię kopii – fragment drzewka lankijskiego posadzono w Indiach.

I tak w tym samym miejscu do oryginał, rośnie doskonała kopia. Z zerwaniem liści nie było problemu.

Lubie!
0

Do nieba

Do nieba

Dziś prawie samo zdjęcie. Za dużo nie będę pisał, bo już wszystko na ten temat napisałem. Będąc w Kuala Lumpur na pewno warto zobaczyć Petronas Towers i to najlepiej nie raz – w blasku dnia oraz wieczorem, kiedy zapalają się oświetlające go lampy. Rzecz jasna warto też wjechać na łącznik między wieżami. by podziwiać panoramę miasta.

Lubie!
0

Mróweczki

Mróweczki - Cusco, PeruW czasach poprawności politycznej taki tytuł oraz to, co zamierzam napisać, może być ryzykowne, ale cóż na to poradzę, że takie porównanie nasuwa się samo?

Było to w Cusco, na jakimś placu. Nie pamiętam z jakiego powodu, ale siedzieliśmy tam sobie dłuższy czas i obserwowaliśmy otoczenie. Co jakiś czas podchodziły do nas dzieci ubrane w kolorowe stroje i sprzedające różne drobiazgi. Jedną z ciekawszych były pacynki nakładane na palec (ang. finger puppets). Dla nas to rzecz zupełnie bezużyteczna i z rozbawieniem obserwowaliśmy, jak jacyś turyści kupowali tego większą ilość, przebierając i wybierając. Być może chcieli w ten sposób im pomóc, a pacynki lądowały potem na dnie plecaka czy walizki zupełnie niewykorzystane. A może mieli dzieci, siostrzeńców czy bratanków albo i wnuki, które obdarowywali po powrocie?

Dla mnie ciekawsze było coś innego. Cały plac był terenem działalności wielu takich i innych sprzedawców. „Omiatali” go oni więc w jakiejś przypadkowej kolejności. Polegało to na tym, że każdy sprzedawca obchodził kolejno wszystkie osoby w swoim rewirze. Po nim kolejny i kolejny. Szansa na sprzedaż czegokolwiek była minimalna, bo przecież przed takim dzieckiem czy dorosłym do tego samego turysty lub grupy turystów podeszło już dziesięć czy dwadzieścia osób.

Ale to nic – bo przecież turysta może zmienić zdanie właśnie wtedy, kiedy ja do niego podejdę! Może w końcu uzna, że dana pamiątka jednak się nada, a może ulegnie zmęczony ciągłymi odmowami? Co jakiś czas pojawia się też na placu nowa osoba, a wtedy mam większą szansę. No i zawsze jest jakaś możliwość, że moje pamiątki mu się bardziej spodobają, choć wiem, że inni sprzedają to samo.

I tak, niczym mrówki w lesie, które metodycznie badają każdy patyczek, ĹşdĹşbło trawy, suchy liść, grudkę ziemi, podnoszą ją, obwąchują, czasem nawet nadgryzą żuwaczkami, bo przecież zawsze można znaleĹşć coś nadającego się do jedzenia, coś, co da się przywlec do mrowiska, by zasilić wspólną spiżarnię, nie czekając na pochwały, bo przecież każdego dnia robią to samo tysiące innych, dokładając swoją cegiełkę do budowy mrowiska, a kolejne tysiące, setki tysięcy systematycznie przeszukują las, tak że nic nie zostanie pominięte – tak właśnie indiańskie dzieci przeczesują plac w Cusco (a także w dziesiątkach innych miast), próbując sprzedać swoje pacynki oraz inne pamiątki turystom.

Lubie!
0

Naj

Petronas Towers - niegdyś najwyższy budynek świataGdyby ktoś miał wątpliwość, czy Malezja jest krajem nowoczesnym, niech przypomni sobie, że stoi tam budynek, który do nie dawna dzierżył palmę pierwszeństwa wśród najwyższych budynków. Z drugiej strony – co to za argument? W Polsce też kiedyś była najwyższa budowla na świecie (słynny maszt radiowy), a czy nasz kraj pretendował kiedyś do bycia szczególnie nowoczesnym? No i Malezja to kraj kontrastów – obok wieżowców są tam chatynki i uliczne stragany.

Ale wróćmy do Petronas Towers. Budynki są wysokie. Pod nimi jest stacja metra, z której wychodzi się wewnątrz. Cały czas grupy wjeżdżają na łącznik między wieżami, z którego przez szklaną podłogę można podziwiać panoramę miasta. Co ciekawe, te wycieczki są darmowe.

Budynek swą urodę pokazuje dopiero po zmroku. Wtedy jedna po drugiej na elewacji zapalają się światła dające niesamowity efekt. Ktoś (firma Petronas) sypnął groszem i zadbał nie tylko o powierzchnię biurową, efekt propagandowy (naj!), ale także estetykę. Trzeba to docenić, szczególnie patrząc na niektóre budynki, które powstają we Wrocławiu.

Lubie!
0

Boisko za miastem

Boisko za miastem

W 2005 roku odwiedziliśmy Patagonię. Jednym z pierwszych przystanków było Puerto Mardyn. Dziwne to było miasto. Kończyło się nagle: osiedle domków, płot, a za nim jak nożem uciął – znikało miasto i rozciągało się suche pustkowie skąpo porośnięte brązową trawą. Pamiętam, że ktoś nas wtedy podwiózł i z rozmowy dowiedzieliśmy się, że ziemia wokół miasta jest w posiadaniu farmerów, którzy za nic w świecie nie oddadzą jej pod budowę domów. Była im potrzebna, by zachować równowagę biologiczną na pastwiskach.

W tym rejonie hoduje się owce. Już nie pamiętam dokładnie, ale na jedno zwierze potrzeba jakiejś olbrzymiej powierzchni (powiedzmy 3 hektarów). Jeśli będzie mniej, trawa nie zdąży się zregenerować i ziemia zamieni się w pustynię. Farmerzy ziemi więc nie oddają, a miasto dusi się w swoich granicach.

My mieszkaliśmy tam na kempingu „El Golfito” na obrzeżach miasta. Miejsce pamiętam jako zapuszczone i niezbyt popularne. Włócząc się w okolicy, napotkałem na boisko, jeszcze bardziej zapomniane. Nie wiem, jakim cudem przetrwało. Gdy dziś patrzę na zdjęcia satelitarne, kemping jest, ale boiska nie mogę wypatrzeć.

Lubie!
0