Nad Mekongiem

Zachód słońca nad MekongiemJadąc do Azji Południowo-wschodniej, raczej nikt nie spodziewa się wczasów (no, z wyjątkiem tych, co jadą do Tajlandii, ale też nie wszystkich). Raczej chodzi o to, żeby coś ciekawego zobaczyć, przeżyć, żeby było ciekawie, choć nie zawsze łatwo i nie komfortowo. Ale każdy potrzebuje chwili oddechu. Czasem taki oddech przychodzi sam.

Jeśli pamięć mnie nie myli, wpłynęliśmy z Kambodży do Laosu. Podróż obfitowała w ciekawe wydarzenia, jak choćby podróż bardzo szybkimi łodziami po Mekongu czy próba uniknięcia dania łapówki pogranicznikom (trwało to dość długo, byli bardzo twardzi).

Koniec końców wylądowaliśmy na jednej z wysepek archipelagu Si Phan Don (Tysiąca Wysp). Dużo tam do roboty nie było – ot, spacery po wyspie i obserwowanie. Domki miały werandy, werandy miały hamaki, a z hamaków co wieczór roztaczał się widok jak powyżej. Czego więcej trzeba turyście do zrelaksowania się?

Lubie!
1

Na pampie

Boliwijska pampaZ czym się kojarzy Boliwia? Pewnie większości ludzi z niczym, może z Indiankami w melonikach. Skojarzenie dobre, bo są. Potem długo nic (w kwestii skojarzeń). Może jeszcze pojawią się góry i wysoko położony płaskowyż, ale bez szczegółów.

Płaskowyż jest, spory i wysoki, suchy i zimny. Ale są i niziny z tropikalną dżunglą, gdzie panuje zgoła odmienny klimat. Będąc w Boliwii, warto je odwiedzić, choćby w ramach popularnych wycieczek do dżungli lub na pampę. W dżungli nie byliśmy, słyszałem tylko, że dostaje się do ręki maczetę i się idzie przez gęsty las, tnąc to, co stanie na drodze, a przeciąć się da.

Pampa jest inna. Tam wszystko zależy od pory roku. Gdy wylewają rzeki, zamienia się w leśny ocean, choć oczywiście są na nim wyspy. Wtedy głównym środkiem lokomocji jest łódĹş, a w środku przewodnik i turyści.

To zdjęcie powstało chyba pierwszego dnia wycieczki, a przedstawia inną grupę, którą spotkaliśmy gdzieś na rzece. Nasza wyglądała zapewne podobnie. Skład ciekawy, jak to się często zdarza. Mieliśmy na przykład w załodze dwóch Ĺ»ydów. Chłopacy pojechali do Ameryki Południowej i przez kilka miesięcy zajmowali się okupowanie dyskotek w Buenos Aires i podrywaniem Argentynek i zapewne turystek z innych krajów. Dzięki temu nauczyli się nieĹşle hiszpańskiego, bo jak bajerować dziewczyny, nie umiejąc mówić w ich języku? Służyli więc za tłumaczy, bo nasz przewodnik z kolei nie mówił za bardzo po angielsku. Za to w swoim fachu był specem i potrafił wypatrzeć zwierzę zawsze jako pierwszy.

Lubie!
0

Arbuzowy raj

Arbuzowy stragan

Tradycyjne jadło ludów pasterskich składało się z produktów pochodzących z hodowanych zwierząt. I tak w Kirgistanie i w Sinciangu (nie tylko, ale tam byliśmy) w menu króluje mięso (np. szaszłyki). Co ciekawe, tradycyjny produkt procentowy też jest pochodzenia zwierzęcego. Mowa o kumysie, sfermentowanym mleku.

Tyle tradycja, gdy tymczasem nizinne tereny Kirgistanu (innych ościennych krajów zapewne też) rodzą wielkie ilości wszelkiej zieleniny. Latem do miast, wiosek, przy drogi – słowem wszędzie, gdzie są potencjalni kupcy, zwożone są arbuzy. Ich problemem jest to, że to owoce sezonowe i nie można ich długo przechowywać. Nawet robienie przetworów za bardzo nie wchodzi w grę. Producenci starają się więc sprzedawać jak najwięcej i jak najszybciej. Często przy drogach usypywane są pryzmy tych owoców, a obok w samochodzie czy w budce mieszka sprzedawca i handluje tydzień, dwa trzy, aż nie sprzeda wszystkiego lub się załamie.

Jedno jest pewne – gdy jest się w tamtych rejonach latem, trzeba się włączyć w to arbuzowe szaleństwo i jeść, ile się da. Arbuzy lubi chyba każdy. Nawet moja córka, która praktycznie owoców nie jada, polubiła je. Co prawda musiałem ją przekupić lodem, żeby wzięła kawałek do ust, ale potem zapomniała o lodzie i domagała się jeszcze.

Lubie!
0

Stado słoni

Stado słoniTajlandia wydaje się rajem dla turystów. Rzeczywiście – oferuje sporo i w 2005 roku nie była całkowicie skomercjalizowana (choć oczywiście to nie była ta dzikość, co w Laosie czy Kambodży). Ponadto nie wszystko co komercyjne od razu jest do niczego. Przykładem jest święto słoni w Surinie, z którego pochodzi powyższe zdjęcie. A dlaczego nie ma na nim żywych słoni? Będę, ale na kolejnych zdjęciach. W sumie do tego zbioru załapały się 4 fotki (zrobiłem duuuużo więcej), choć pewnie dałoby się wybrać więcej i lepiej. Ale jest jak jest.

Ta fotografia powstała pierwszego dnia święta. Rozpoczęło się one zbiórką koło dworca, a potem nastąpiła parada zwierząt, poganiaczy stylizowanych na 19. wiek i ludzi w tradycyjnych strojach. Była orkiestra, były tancerki. Słonie szły przez całe miasto, policja ochraniała całość, ludzie stali po bokach, albo i dołączali się do korowodu. Słonie były głaskane, karmione, a przemarsz skończył na jakimś placu, gdzie zdaje się, ktoś przemawiał (pewnie otworzył oficjalnie imprezę).

Potem słonie rzuciły się do wyżerki. Stoły zastawione były wszelkim słonim jadłem. Zauważyłem, że najchętniej wcale nie jadły arbuzów czy innych owoców, ale wiązki ryżu – nie ziaren, ale całych roślin, których większość stanowiły łodygi.

Co bardziej obrotni właściciele zwierząt ładowali dobra do koszy (więc chciwa jest nie tylko baba z Radomia), inni za stosowną opłatą świadczyli usługi przejażdżki na słoniu (skorzystaliśmy). Ci którzy nie mieli słoni, też chcieli skorzystać, sprzedając pamiątki, jak te ze zdjęcia.

Lubie!
0

Sklep żelazny

Sklep żelaznyO Kaszgarze już wspominałem, ale w kontekście niedzielnego bazaru. Ducha dawnego miasta można odnaleĹşć także w tygodniu, snując się po resztkach starego miasta. Resztkach, bowiem Chińczycy, jak to mają w zwyczaju, sukcesywnie je demolują. Niedawno przesłuchałem książkę o Chinach i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, czym była rewolucja kulturalna. Na czym ona polegała, nie można odgadnąć, kierując się jej nazwą.

Rewolucja przemysłowa na przykład to był gwałtowny rozwój przemysłu, rewolucja komunistyczna wprowadzała komunizm, ale Chińczycy wszystko robią po swojemu i u nich rewolucja kulturalna oznaczała niszczenie kultury. Mao zapragnął pozbyć się wszystkiego, co było przeszłością. Historii nie mógł przekreślić, bo na się już zdarzyła, ale zabytki, styl życia, dobra kultury, religię – to wszystko można było zdeptać, zdewastować, zniweczyć.

I tak cud, że resztki starego przetrwały w Kaszgarze, bo np. mury miejskie, mające historię zapewne dłuższą niż Polska, przestały istnieć. Przeszkadzały. Bazaru, którym się zachwycałem, też przez wiele lat nie było, dopiero po jakimś czasie komuniści doszli do wniosku, że co nieco ze „staroci” można zachować. Czasem motywacją był przychód z biletów, które płaci się za oglądanie „zabytków” czy ogólnie kwoty zostawiane przez turystów. Czasem te „zabytki” zostały odbudowane, czasem poskładane z kilku podobnych ruin. Aż dziw, że w kraju o historii liczonej w tysiącach lat, można było prawie wszystko zniszczyć, ile złego jest w stanie zrobić człowiek opętany chorą ideą.

Lubie!
0

Klasyka na kółkach

Land Rover w Cameron HighlandsZ Malezji do równika jest rzut beretem, stąd w prawie całym kraju panuje klimat tropikalny. Prawie, bo jak wiadomo, pogoda zależy nie tylko od położenia na globusie, ale także od wysokości.

Cameron Highlands to górzysta wyżyna (powyżej 1000 metrów n.p.m.). Było to jedyne miejsce, w którym trzeba było wieczorami zakładać coś na długi rękaw. Cameron Highlands słyną z herbacianych pól (jeszcze będzie zdjęcie), a także z uprawy truskawek. W mieście, w którym się zatrzymaliśmy, w sklepie z pamiątkami były truskawkowe swetry, kubki, dżemy i mnóstwo innych gadżetów. Same truskawki zobaczyłem podczas wycieczki. Nie rosły na polu, ale w workach z ziemią, ułożonych na jakichś stojakach. Były to takie psiary, że u nas nikt by się nimi nie zainteresował. Ale na tamte warunki były jednak godne uwagi.

Ponieważ Malezją administrowali Brytyjczycy (nie była to typowa kolonia, sprawa jest dość zagmatwana), po ich wycofaniu w Cameron Highlands zostało mnóstwo klasycznych Land Roverów. Przewodnik twierdził, że to największe zagęszczenie na świecie i jestem skłonny w to wierzyć. Było ich naprawdę pełno i wszystkie wiekowe. I jak tu nie wierzyć w to, że samochody to robili przed wojną, a teraz to…

Lubie!
1

Muztaghata

Muztaghata

Z dużymi obiektami jest tak, że do ogarnięcia ich w całości potrzebna jest odpowiednia perspektywa. Z bliska widać szczegóły, a żeby zrozumieć skalę, niezbędne jest oddalenie. My Muztaghatę widzieliśmy z daleka pierwszego dnia po przybyciu w góry, ale to była za duża odległość. Potem, gdy szliśmy do bazy, nie miałem siły, by rozkoszować się widokiem i analizować szczegóły. Dopiero gdy wracaliśmy (z tarczą), był czas na refleksję. Ale nawet wtedy nie było widać tyle, co potem w domu, gdy analizowałem zrobione wtedy (czyli podczas powrotu) zdjęcia.

Proponuje obejrzeć je w powiększeniu. Od prawej krawędzi fotografii, w odległości 1/4 od dołu zdjęcia, zaczyna wić się ścieżka, którą się wchodzi. Pierwszy odcinek wiedzie po bezśnieżnym terenie, dopiero pod koniec przechodzi się przez spory plac śniegu, chwilę drepczemy po suchym, by szlak definitywnie już przybrał biały kolor. Nieco wyżej widać poziomą kreskę ustawionych namiotów. To pierwszy obóz, który od bazy dzieli ok. 1000 metrów w pionie. Sto metrów wyżej, pod serakami jest druga lokalizacja pierwszego obozu. To to miejsce, które wygląda jakby warstwa śniegu załamała się, tworząc szeroki rów. W rzeczywistości, z bliska, wyglądało to zupełnie inaczej. Zamiast rowu była ściana potrzaskanego lodu.

Droga do drugiego obozu i na szczyt wiedzie mniej więcej dalej podobnie (przynajmniej tak to wygląda z tej perspektywy). Szczyt jest tuż nad krawędzią rozpadliny, która jest z lewej strony zdjęcia. Góra jakby pękła i powstał rów, którego dno jest ok. 1000 metrów poniżej wierzchołka.

Po stronie przeciwnej od tej, którą widać, jest jeszcze lepiej. Wygląda to tak, jakby pół góry ktoś zabrał i zieje kilkukilometrowa przepaść. Dla tego widoku warto było się męczyć.

Lubie!
1

Kaktusowa wyspa

Kaktusowa wyspa

Solnisko Uyuni powstało po wyschnięciu słonego jeziora. Na jeziorze były wyspy, i są teraz na solnisku. Jedna z nich jest obowiązkowym punktem wycieczek. Warto ją odwiedzić, bo jest bardzo ciekawa. Pokryta jest olbrzymimi kaktusami (do 10 metrów wysokości). Spoglądając z niej, ma się wrażenie otoczenia wodą, choć wiemy, że dookoła jest tylko sól.

Skały wyglądają jak pozostałości koralowców albo olbrzymie pumeksy. Wyspa nazywa się Isla del Pescado (Rybia wyspa), nazwa wzięła się z kształtu. Nie jest to jedyna wyspa, inna to wyspa Incahuasi, która wygląda podobnie. Polecam jej panoramę z angielskiej wersji Wikipedii.

Lubie!
0

W kapeluszu

Indianka w Boliwii

O Uyuni już pisałem. Dotarliśmy tam w Wielki Czwartek, a następnego dnia chodziliśmy po mieście, rozkoszując się egzotyką Boliwii. Wyjechać z miasta nie dało się (najbliższy autobus był za jakiś czas), ale i też nie chcieliśmy. Po Chile, było nie było zachodnim kraju, wreszcie mieliśmy coś innego.

Zaczęło się od tego, że gdy nasz samochód zatrzymał się, pojawiły się handlarki wszelkim dobrem. My kupiliśmy miejscowy ser. Był bardzo smaczny i poczęstowaliśmy nim naszych towarzyszy ze Szwecji. Wzięli kawałek, ale ze sporą rezerwą. Było to wszak zachowanie wielce niehigieniczne – nie wiadomo, kto robił ser, z czego, jak przechowywał, a teraz sprzedaje na ulicy bez żadnej chłodziarki. Zgroza!

Potem wszyscy pojechali dalej, a my zostaliśmy. Miasteczko samo w sobie nie było specjalnie ciekawe, ale że było inne niż miasta chilijskie, nam wystarczało. Na dodatek w Wielki Piątek zaczęło się coś dziać. Najpierw gromadziły się jakieś oddziały wojska, ale na szczęście tylko do przemaszerowały w takt jakiegoś marsza.

Potem zaczęli zbierać się ludzie z różnymi ciekawymi rekwizytami – wielkim krzyżem, Jezusem na tronie. Jezusem w trumnie. Były dziewczynki, które sypały kwiatki, był dym kadzidła. Kolorowa procesja trwała do wieczoru, ale więcej o niej napiszę, gdy pojawi się stosowne zdjęcie.

Lubie!
0

Wielbłąd

WielbłądTo kolejne zdjęcie zrobione, gdy wyruszaliśmy pod bazę pod Muztaghatą. Nie wiem, czy wielbłądy były tylko dla dodania całości egzotyki i kolorytu, ale potem w Kaszgarze raczej ich nie widziałem. Osły – owszem.

Większą ilość tych zwierząt na ulicach widziałem w Radżastanie, w Indiach. Wielbłąd wydaje się sporym zwierzęciem, ale jego udĹşwig nie jest za duży. W mojej pamięci utkwiła jakaś niewielka liczba, ale teraz znajduję, że jest to 80 kg. Wydaje mi się, że wtedy specjalnie było to zaniżone, żeby wziąć więcej zwierząt.

Tak czy inaczej – przed wyruszeniem odbyło się oficjalne ważenie. Przynajmniej tych bagaży, które jechały na wielbłądach. Ja i Gosia zrezygnowaliśmy z tego ułatwienia. Jednym z powodów była chęć zaoszczędzenia, drugim – chęć uniknięcia zbytnich ułatwień.

Nasze plecaki były ciężkie. Wszystko, czego potrzebowaliśmy było w nich lub… przy nich. Sporo sprzętu nie zmieściło się po prostu do środka i było przytroczone na zewnątrz. Mieliśmy namiot, karimaty, buty plastikowe (tzw. skorupy), których używaliśmy od bazy w górę, ubrania (w tym kurtki puchowe), jedzenie, paliwo (benzynę 78 oktanów kupioną w Kirgistanie), kuchenkę, menażkę, trochę sprzętu (czekan, raki, linę, szable śnieżne, które służyły tylko do umocowania namiotu) walkie-talkie (okazały się nieprzydatne), aparat, obiektywy, statyw i rakiety śnieżne. W sumie dawało to ponad 60 kg na naszą dwójkę.

Masz po równym do bazy nie był taki trudny. W pewnym momencie zrobiło się tylko bardzo zimno i szło się gorzej. Po drodze mijali nas miejscowi na motocyklach, oferując transport (nie wątpię, że nie za darmo), ale nie ulegliśmy pokusie i doszliśmy. Schody zaczęły się, gdy tachaliśmy to wszystko pod górę. W bazie zostawiliśmy trochę jedzenia i buty (zwykłe górskie), resztę trzeba było wtargać, co nie było łatwe. Ale było warto.

Lubie!
0