Plankton na szczycie

Wulkan Licancabur, Boliwia

Wulkany pobudzają wyobraźnię, nie da się ukryć. Ziemia wydaje się być jednym z najbardziej solidnych fundamentów. Co prawda czasem się rusza (trzęsienia ziemi), ale raczej nie w Polsce (chyba że na terenach górniczych, ale wtedy najmniejsze drgania są sensacją). Z wulkanami też u nas krucho, a przynajmniej tymi, które wykazują jakąś aktywność, bo wygasłych trochę jest. Z wulkanem jest trochę jak z ziemią – niby stabilna góra, a może zacząć drżeć, pluć dymem, ogniem i lawą.

Powyższy wulkan został sfotografowany podczas wycieczki na solnisko Uyuni. Znajduje się blisko punktu startowego, czyli San Pedro de Atacama. Co tu dużo mówić, jest ładny. Klasyczny stożek i do tego wysoki, bo sięga prawie 6 tysięcy metrów. Tyle tylko, że okoliczny teren leży powyżej czterech tysięcy metrów (jezioro Laguna Verde jest na prawie 4700), więc wulkan ma niewiele ponad 1300 metrów wysokości. Tak czy inaczej – robi wrażenie. Na jego szczycie znajduje się najwyższe jezioro na świecie, a na dodatek podobno pływa w nim plankton!

Przeczytałem też, że pierwszymi zdobywcami byli prawdopodobnie Inkowie, bo ich zabudowania znaleziono blisko szczytu. Ciekawe, po co się tam pchali.

Aha – zdjęcie z tego co pamiętam, nie jest moje tylko Gosi.

Lubie!
0

A gdzie słońce?

Zatoka Ha-long o zachodzie słońca

Są miejsca wprost stworzone do fotografowania. Proszę wyszukać zdjęcia zatoki Ha Long – co drugie zachwyca. Ale bywa i tak, że wszystko sprzysięgnie się przeciw fotografującemu. Podczas naszego rejsu po wodach wspomnianej zatoki przez prawie cały czas niebo było zachmurzone. Zdjęcia robiłem, bo i jakże mógłbym nie robić, ale było ciemno i smętnie. Powyższe zdjęcie to jeden z wyjątków, kiedy słońce łaskawie wychyliło się zza chmur.

Lubie!
0

Żniwa za pasem

Dojrzewający ryż

Prezentowałem już tutaj pole ryżowe., ale w innej fazie wegetacji. Przyjdzie jeszcze pora na zdjęcie najbardziej kojarzące się z ryżem, czyli pól zalanych wodą, ale traf chciał, że teraz skaczemy na koniec, czyli do okresu, kiedy ziarna pożółkły i niedługo zostaną zebrane. Jak widać, zboże gotowe do zbioru wygląda podobnie, czy to nasze żyto, pszenica czy egzotyczny ryż.

Lubie!
0

Dusiciel ponownie

Figowiec dusiciel w Sambor Prey KukTak się złożyło, że dwa zdjęcia figowców dusicieli znalazły się obok siebie. Tym razem na zbliżeniu widać, że trudno odróżnić korzenie od gałęzi. Co ciekawe, na innych zdjęciach widać, że korzenie wcale nie poszły najkrótszą drogą od miejsca wykiełkowania nasiona do ziemi. Oplotły pudełkowa (obecnie, bo kiedyś pewnie miała wieżę) konstrukcję ze wszystkich stron.

Lubie!
0

W uścisku

Budynek w uścisku figowca

Klimat Angkoru robią między innymi drzewa, które oplatają niektóre świątynie (teraz niektóre, kiedyś pewnie większość). Nie sprawdzałem tego nigdzie, ale jestem prawie pewny, że w Sambor Prei Kuk są to te same drzewa. Jakie?

Z moich poszukiwań wynika, że jest to jakiś gatunek figowca lub fikusa, jeśli ktoś woli tę nazwę. Doszukałem się określenia Ficus Strangulosa, ale nie wiem, czy to nazwa gatunku, bo dusicielami nazywa się różne gatunki figowców. Mają jedną cechę wspólną – jeśli wyrosną na ziemi, stają się drzewem. Jeżeli nasiono upadnie gdzieś wysoko (w warunkach naturalnych może to być zagłębienie w gałęzi innego drzewa), pędy pną się w górę, a korzenie pełzną w dół, do wody, do gleby. Gdy tam dotrą, zaczynają przesyłać pokarm wyżej, a same rosną wszerz. Stają się coraz mocniejsze, aż w końcu duszą swoją podporę, która usycha, pewnie szybko gnije, a one przejmują funkcję pnia.

Brzmi strasznie, ale to powolny, „roślinny” proces. Nam nie zagraża, chyba że korzenie niszczą porzucone w dżungli budynki. Ale też nie zawsze, bo często dzięki nim mury się nie rozlatywały, opierając swój ciężar na korzeniach figowców.

Lubie!
0

Kamienny słoń

382DSC_1881Wydawało mi się, że temat stary, że o tym już było wyczerpująco. Ale nie, więc krótko opowiem: w Hue wypożyczyliśmy rowery i tym sposobem udało nam się uciec ze szponów wietnamskiego przemysłu turystycznego. Jego głównym celem jest trzymać turystę pod kontrolą przez cały jego pobyt. Nie chodzi tu o ukrywanie czegoś, pokazywanie wersji oficjalnej (jak np. w Korei Północnej), ale o to, by nie wydawał pieniędzy sam i nie oszczędzał. Ma wydać więcej i w taki sposób, jaki chcemy (tzn. chcą oni).

A więcej uzyskuje się przez podwójne menu (dla miejscowych i dla frajerów), brak targowania (baaardzo to trudne, po prostu nie chcą), brak informacji turystycznej (żeby zaplanować wyjazd samemu, trzeba pojechać za miasto i sprawdzić godziny odjazdu autobusów – nikt tej informacji nie udzieli). Za to są zorganizowane wycieczki i autokary obwożące turystów zaplanowaną trasą. Nie powiem – wygodne to i tanie, ale w rezultacie wszyscy dostają prawie ten sam produkt. A czy o to chodzi?

Najlepszego w Nowym Roku!

Lubie!
1

Matka boska – tym razem z Peru

Matka boska - Madre de DiosOstatnia Matka boska, o której pisałem, była jej w miarę dobrym, choć chińskim, odpowiednikiem matki Jezusa. Ta, o której piszę dziś, ma wspólną tylko nazwę. To rzeka o hiszpańskiej nazwie Madre de dios.

Będąc w Ameryce Południowej, miałem w pamięci obrazy rejsów po Amazonce i jej dopływach, setki kilometrów dżungli, masy wolno przepływającej wody i czasu. Postanowiliśmy spróbować – w przewodniku wyszukaliśmy trasę, której pokonanie wydawało się możliwe i pojechaliśmy do Pilcopaty. Tam przespaliśmy się w hotelu („de Ruso” – bo jego właścicielka miała kiedyś męża/chłopaka Rosjanina) i na drugi dzień wsiedliśmy na ciężarówkę, która pełniła funkcję autobusu i obwoĹşnego sklepu.

Pojazdem tym dotarliśmy do rzeki, wsiedliśmy do łodzi i dopłynęliśmy do Boca Manu – sennego miasteczka w dżungli. O miasteczku opowiem jeszcze przy okazji, a dziś przedstawiam zdjęcie przystani, przy której spędziliśmy kilka dni, wyczekując łodzi. Jako że nie chcieliśmy przegapić okazji do wydostania się z miasta, zrywaliśmy się o świcie (6 rano) i czekaliśmy do popołudnia. My lekko nerwowo przygryzaliśmy palce, a Matka boska leniwie toczyła swe wody, jak to robi od tysięcy lat.

Lubie!
0

Była sobie wioska

Pozostałości wioski niedaleko Tuti

Nasza wycieczka do Źródeł Amazonki obfitowała w sporo ciekawych wydarzeń. Przed wyruszeniem wprowadziłem do GPS-u kilka punktów, ale do końca nie byłem pewny, jak ma przebiegać nasza trasa.

Pewny był punkt początkowy – wioska Tuti. Dojechaliśmy do niej samochodem, plecaki na plecy i ruszamy. Gdzie mniej więcej jest nasz cel (Nevado Mismi), było widać i wiadomo. Trochę na czuja zaczęliśmy maszerować i pytać ludzi. Skierowali nas w odpowiednią ścieżkę. Długo szliśmy z jednym człowiekiem, ale w pewnym momencie pokazał na groźnie wyglądającą przełęcz i poszedł w inną stronę.

Przełęcz okazałą się bardzo łatwa. Wyszliśmy na płaskowyż i zobaczyliśmy ruiny wioski. Ścieżka biegła gdzieś przez środek, ale od ruin oddzielał nas kamienny mur. Oczywiście można było go przeskoczyć, ale ograniczyłem się do wspięcia się nań i zrobienia zdjęć. Z drugiej strony domy były łatwiej dostępne, więc pomyszkowaliśmy trochę i ruszyliśmy dalej.

Dłużej zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej. Po prostu doszliśmy tam po południu i zrobiliśmy sobie nocleg. W wiosce i tak by nie było transportu, a nocować tam jakoś mniej bezpiecznie. Czasu było jeszcze trochę, więc połaziliśmy po ruinach.

Dlaczego wioska jest opuszczona? Co stało się z mieszkańcami? Po powrocie do Polski próbowałem coś na ten temat znaleźć i udało się. Wioska nazywała się Ran-Ran lub Ñaupallacta. Tę pierwszą nazwę znalazłem kiedyś, tę drugą teraz. Z tego co pamiętam, powodem był brak wody. Nie pomnę, dlaczego jej brakło. Czy wysechł potok, czy zmienił bieg? Fakt faktem, że ludzie przenieśli się niżej. A ruiny można dziś oglądać na mapach Google’a.

Lubie!
0

Woda szkodzi

W parku Ziemii OgnistejCzy woda szkodzi, szczególnie roślinom? Z pewnością. Spacerując po Parku Narodowym Ziemi Ognistej natrafiliśmy na małe jeziorko. Na innych zdjęciach wygląda trochę jak jakaś niecka podczas naszych roztopów wiosennych. Ot – niższy teren, naleciało jakoś wody i się tam trzyma. My byliśmy tam w lutym, czyli jesienią, ale może wtedy tam akurat pada? Przypomnę, że na półkuli południowej pory roku są odwrotnie niż u nas – przynajmniej w strefie umiarkowanej, bo w tropikach wygląda to zupełnie inaczej.

Zastanawiające jest tylko, dlaczego wyrosły tam drzewa i jak dały radę rosnąć? Z pewnością woda nie bywała tam regularnie, bo wtedy nie zdążyłyby osiągnąć takich rozmiarów.

Nasza wycieczka tego dnia zakończyła się nad jeszcze jedną wodą, tym razem słoną. Dotarliśmy do zatoki Lapataia, która odchodzi od kanału Beagle. Nazwa kanału wzięła się od statku Darwina, którym angielski uczony pływał po tamtych wodach, zbierając obserwacje wykorzystane potem przy tworzeniu teorii doboru naturalnego. Nasza podróż trwała rok, Darwina – pięć lat! Nad zatoką stał znak, informujący, że do przeciwnego końca Ameryk, czyli do Alaski jest 17848 km. To dopiero odległość!

Lubie!
0