Czy pisałem o tym, że w La Boca… Pisałem. A wspominałem, że… Też.
To dziś tylko kot na murowanym płocie, czyli murze. Kot w odcieniach szarości, mur i ściany nie.
Naszą wyprawę do Źródeł Amazonki rozpoczęliśmy od wioski Tuti. A właściwie od zebrania informacji, gdzie iść. Udało mi się wytypować jakieś współrzędne, które wprowadziłem do ręcznego odbiornika GPS. Sam nie wiem, dlaczego nie spróbowałem ich umiejscowić na mapach Googla (może wtedy nie były takie popularne). Dość, że szliśmy trochę po omacku.
Po dojechaniu na miejsce zapytaliśmy miejscowych: „Mismi?” – pokazali kierunek. Więc zaczęliśmy iść. Szedł też jakiś dziadek. W pewnym momencie pokazał groźnie wyglądającą przełęcz i kazał iść tam. Strach ma wielkie oczy – wdrapaliśmy się na górę dość żwawo i okazało się, że nie było czego się bać. Wcześniej minęliśmy opuszczoną wioskę.
Za przełęczą była równina, a z tyłu widok na wioskę, który prezentuję na zdjęciu. A potem jeszcze trochę marszu na ślepo, by jednak w końcu dotrzeć tam, gdzie chcieliśmy. Jak widać, czasem trochę warto zaufać losowi.
Ostatnio pisałem o opoce, jaką jest ziemia. Czymś, co nam wydaje się nam pewne jak ziemia pod stopami, są na przykład pory roku. Ale to złudzenie. Bo na przykład na półkuli południowej obecnie jest lato, a w lipcu, sierpniu będzie zima. Oczywiście mówię o klimacie umiarkowanym między zwrotnikiem a biegunem. A przecież nie wszędzie są cztery pory roku. W takiej Kambodży są dwie.
Gdy byliśmy tam, akurat trwała pora deszczowa. I rzeczywiście, prawie codziennie po południu padało. Czasem pokropiło, czasem lało, ale prawie zawsze coś kapało. Ulewa z powyższego zdjęcia była jedną z większych. Co oczywiście nie przeszkadzało temu, żeby wcześniej tego samego dnia i rano następnego świeciło słońce.
Najpopularniejszą książką świata jest Biblia. A co plasuje się na drugim miejscu? OdpowiedĹş w zestawieniu ze zdjęciem wydaje się oczywista – to „Czerwona książeczka”, czyli „Cytaty z Przewodniczącego Mao”. Mała poręczna i niezbędna, przynajmniej w czasie rewolucji kulturalnej. Zawiera różne wyjątki z przemówień i artykułów Mao Zedonga. Nie czytałem, choć były i wydania po polsku, ale domyślam się, że nie ma czego żałować.
Same ksiażeczki znaleĹşliśmy w Chengdu na jakimś placu. Na kilku stoiskach (mocne słowo – stoisko składało się z koca na ziemi) sprzedawano tam różne komunistyczne artefakty: „Czerwone książeczki”, pagony, odznaki, ordery, legitymacje. Kusiło mnie, żeby kupić, bo to rzecz rzadka u nas, ale nie – przeważyło to, że Mao Zedong odpowiada za cierpienia milionów ludzi i kupienie uznałem za niestosowne.
Gdy przyglądałem się temu zdjęciu i zastanawiałem, co napisać, naszła mnie myśl, że w Angkorze prawie nie ma rzeźb. Pamiętam kamienne słonie, w jednym miejscu był byk, często wejścia były zwieńczone wizerunkami lwów albo słoni oraz był trędowaty król (trędowaty to współczesna nazwa, bo gdy posąg znaleziono, pokryty był mchem). Po za tym – same płaskorzeźby.
Były różne – bardziej płaskie, jak te w Angkor Wacie, które już pokazywałem, były też „głębsze”, jak te wyżej. Niektóre można śmiało nazwać dziełami sztuki, a inne, to rodzaj sztukaterii – misternie rzeźbione, wysmakowane, ale jednak powtarzane o twarzach nie wyrażających nic lub to samo.
Wydawało mi się, że temat stary, że o tym już było wyczerpująco. Ale nie, więc krótko opowiem: w Hue wypożyczyliśmy rowery i tym sposobem udało nam się uciec ze szponów wietnamskiego przemysłu turystycznego. Jego głównym celem jest trzymać turystę pod kontrolą przez cały jego pobyt. Nie chodzi tu o ukrywanie czegoś, pokazywanie wersji oficjalnej (jak np. w Korei Północnej), ale o to, by nie wydawał pieniędzy sam i nie oszczędzał. Ma wydać więcej i w taki sposób, jaki chcemy (tzn. chcą oni).
A więcej uzyskuje się przez podwójne menu (dla miejscowych i dla frajerów), brak targowania (baaardzo to trudne, po prostu nie chcą), brak informacji turystycznej (żeby zaplanować wyjazd samemu, trzeba pojechać za miasto i sprawdzić godziny odjazdu autobusów – nikt tej informacji nie udzieli). Za to są zorganizowane wycieczki i autokary obwożące turystów zaplanowaną trasą. Nie powiem – wygodne to i tanie, ale w rezultacie wszyscy dostają prawie ten sam produkt. A czy o to chodzi?
Najlepszego w Nowym Roku!
Gdy Kapuściński pisał o Afryce (zdaje się, że w „Hebanie”), dużo było o czekaniu. Moje skromne obserwacje to potwierdzają. Bez względu na to, czy jest to Kambodża, Peru, czy dajmy na to Gruzja, ludzie do perfekcji opanowali sztukę czekania. Podstawowym warunkiem jest jednak to, żeby kraj nie był zbyt cywilizowany. Gdy taki się staje – jego mieszkańcy zaczynają za wszystkim gonić, czas przekształca się w pieniądz i sztuka czekania umiera (czekanie to brak ruchu, czyli strata, a tej nikt nie chce).
Jednak w miejscach, do których nie dotarła nasza gorączkowa pogoń (za czym? za wszystkim, za niczym), wygląda to zupełnie inaczej. Przeważnie nic się nie dzieje i trzeba robić coś, by utrzymać się na powierzchni delikatnie sunącego czasu. Spać, chodzić, rozmawiać, szukać, wypytywać – cokolwiek, byle upływał. Bo jeśli nie robimy niczego, stoi i nie ma nadziei, że coś się zmieni.
A zmiana jest niezbędna. Niezbędne jest zdarzenie, by coś się działo. Bo nawet najbardziej zaprawieni w sztuce przeczekiwania poruszają się od wyspy do wyspy, od chorągiewki wystającej z czasu do słupa oznaczającego choćby koniec dnia. Bez tych specjalnych punktów łatwo stracić orientację, ale i to się zdarza. Jednak przeważnie co jakiś czas coś się pojawia – ot choćby koniec dnia czy wschód słońca, ktoś przyjedzie, ktoś się urodzi czy umrze, sąsiad o coś zapyta lub ja będę miał pytanie do sąsiada.
Gdy czekaliśmy, aż ruszy samochód do Siem Reapu, obserwowałem. Ludzie siedzieli, stali, rozmawiali – raczej przeczekiwali czas. I nagle – jedzie samochód. Od razu zerwała się grupka młodych mężczyzn. Reszta też jakoś zareagowała, choćby podnosząc głowy, ale ci poderwali się i pobiegli. W ich przypadku powód był prozaiczny – chcieli załapać się na rozładowywanie lub transport ładunku. Czekanie czekaniem, sztuka utrzymywania się na powierzchni czasu sztuką, ale brzęcząca moneta (lub szeleszczący papierek) zawsze ma wartość.
W niektórych krajach wszystko, co do tej pory wiemy i znamy, przestaje mieć znaczenie. Choćby w Chinach, gdzie stajemy się bezradni wobec napisów. Tajlandia była ostatnim krajem w czasie długiej podróży po tamtej części Azji, a okazało się, że doświadczenie z Chin, Laosu, Kambodży i Wietnamu nie pomoże nam w zamawianiu posiłków.
Ze mną nie było problemu, mogłem jeść wszystko (o ile nie było za ostre). Ale Gosia nie je mięsa. W Tajlandii praktycznie nie spotykaliśmy anglojęzycznych menu, słowniczek nic nie dawał, a i przyglądanie się potrawom niezbyt pomagało. W desperacji próbowałem robić zdjęcia ulicznym budkom (bo miały wywieszona nazwę swojej głównej potrawy) i pytać o tłumaczenie w informacji turystycznej, ale chyba nie zostałem zrozumiany. Pozostawało branie na wyczucie i zgadywanie, czy to mięso, czy nie. Bo nierzadko nawet nie dawało się tego stwierdzić organoleptycznie.
Ostatecznie z głodu nie umarliśmy, bo jakoś zawsze dawało się coś wybrać, ale długo mieliśmy z tym problemy. A jedzenie często wyglądało tak: kawał czegoś, z czego odkrawane były jakieś kawałki, do tego ryż i sos. Przyprawy tuszowały prawdziwy smak składników. A i tak do dziś Tajlandia kojarzy się z ryżem z warzywami, jajkiem (obowiązkowo czosnkiem i sosem sojowym) smażonym na ulicy niedaleko hotelu. Pychota!
Nasza wycieczka do Źródeł Amazonki obfitowała w sporo ciekawych wydarzeń. Przed wyruszeniem wprowadziłem do GPS-u kilka punktów, ale do końca nie byłem pewny, jak ma przebiegać nasza trasa.
Pewny był punkt początkowy – wioska Tuti. Dojechaliśmy do niej samochodem, plecaki na plecy i ruszamy. Gdzie mniej więcej jest nasz cel (Nevado Mismi), było widać i wiadomo. Trochę na czuja zaczęliśmy maszerować i pytać ludzi. Skierowali nas w odpowiednią ścieżkę. Długo szliśmy z jednym człowiekiem, ale w pewnym momencie pokazał na groźnie wyglądającą przełęcz i poszedł w inną stronę.
Przełęcz okazałą się bardzo łatwa. Wyszliśmy na płaskowyż i zobaczyliśmy ruiny wioski. Ścieżka biegła gdzieś przez środek, ale od ruin oddzielał nas kamienny mur. Oczywiście można było go przeskoczyć, ale ograniczyłem się do wspięcia się nań i zrobienia zdjęć. Z drugiej strony domy były łatwiej dostępne, więc pomyszkowaliśmy trochę i ruszyliśmy dalej.
Dłużej zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej. Po prostu doszliśmy tam po południu i zrobiliśmy sobie nocleg. W wiosce i tak by nie było transportu, a nocować tam jakoś mniej bezpiecznie. Czasu było jeszcze trochę, więc połaziliśmy po ruinach.
Dlaczego wioska jest opuszczona? Co stało się z mieszkańcami? Po powrocie do Polski próbowałem coś na ten temat znaleźć i udało się. Wioska nazywała się Ran-Ran lub Ñaupallacta. Tę pierwszą nazwę znalazłem kiedyś, tę drugą teraz. Z tego co pamiętam, powodem był brak wody. Nie pomnę, dlaczego jej brakło. Czy wysechł potok, czy zmienił bieg? Fakt faktem, że ludzie przenieśli się niżej. A ruiny można dziś oglądać na mapach Google’a.
Jedną z wycieczek, które odbyliśmy w Wietnamie, była wycieczka do delty Mekongu. Pamiętam, że kombinowaliśmy, jak tu obniżyć koszty, i wyszło nam, że najtańsza opcja to nocleg u rodziny. Jakoś szczególnie tego nie wspominam, bo rodzina była przyzwyczajona do goszczenia turystów i autentyzmu w tym nie było za grosz. Prym wiódł chłopak, bardzo wygadany i rozbujany („too much MTV” – tak to wtedy skomentowałem). Pamiętam, że gdy próbowałem go jakoś zagadywać o sytuację w Wietnamie, odpowiadał, że podążają drogą Chin. Trudno mi powiedzieć, czy tak było, ale rzeczywiście było widać, że Wietnam jest komunistyczny raczej z nazwy. Tzw. prywatna inicjatywa kwitła i w koncesjonowanym kapitalizmie Wietnamczycy dobrze się odnajdują (szczególnie ci z Północy).
Delta Mekongu okazała się raczej dość odporna na nowoczesność. Ludzie żyją tam przy rzece, w rzece. Tradycyjnych chatek jak widać nie brakuje. Tak na oko, to od czasów wojny z Amerykanami, nie zmieniło się wiele. Pojawiło się tylko trochę domków krytych blachą falistą. Wiele budynków ma podłogę ledwie kilka centymetrów nad poziomem rzeki. Nie wiem, co oni robią, jak jest wiatr i na rzece pojawiają się fale. Chlupie im do pokoju przez podłogę?
Najciekawszą rzeczą, którą chyba napotkaliśmy podczas tej wycieczki, były cukierki kokosowe. Ale o tym może przy innej okazji.