Budda ze Świebodzina

Park Buddy w Nong KhaiTym, którzy kręcą nosem na Jezusa ze Świebodzina, polecam przyjrzenie się Parkowi Buddy w Wientianie. Po drugiej stronie rzeki (Mekongu) jest jego starszy brat – Sala Keoku. Oba stworzył ten sam człowiek, których chciał połączyć (a może w jego umyśle ta synteza dokonała się samoistnie, a on ją tylko w ten sposób wyartykułował) buddyzm i hinduizm.

Efektem są fantastyczne postacie – duże i małe. Te największe mają rozmiary sporego budynku, najmniejsze człowieka. Widać też różną technikę – większość jest betonowa, ale są i z cegieł. Park po stronie tajskiej (z niego pochodzi powyższe zdjęcie) jest nowszy. Po prostu po dojściu komunistów do władzy jego autor uciekł za Mekong i zrobił kopię. Ale nie kopię ślepą, bo figury są inne, dużo bardziej fantastyczne. Jeszcze się pojawią na tym blogu.

Tak czy inaczej – efekt jest lekko kiczowaty, choć ciekawy.

Lubie!
0

Ukryte

PłaskorzeĹşby wewnątrz świątyni Prasat Kravan

To był pierwszy dzień zwiedzania Angkoru. Zaczęliśmy ok. 8.15 rano. Wcześniej zapłaciliśmy, daliśmy zdjęcia i otrzymaliśmy tygodniowe bilety. Na pierwszy ogień poszedł Angkor Wat. Jest tam co zwiedzać, bo to największy obiekt. Około południa przeżyliśmy ulewę (normalna sprawa o tej porze roku).

Po południu poszliśmy do niepozornie wyglądających świątyń Prasat Kravan. Leżą tuż za kompleksem Angkor Watu, patrząc od strony drogi. Nazwa jest współczesna, bo oryginalna nie dotrwała do naszych czasów. Ĺšwiątynia w roku 912 została poświęcona Visznu, w roku 1930 oczyszczona z roślinności, a renowację zakończono w roku 1966.

Z zewnątrz nie widać niczego imponującego – pięć budynków, z których tylko jeden ma wieżę (zdaje się, że odtworzoną przez restauratorów). Całe piękno świątyni kryje się w środku – wewnętrzne ściany pokryte są wspaniałymi płaskorzeĹşbami. Ciekawostką jest to, że nie zostały one wyrzeĹşbione w litym kamieniu (jak w wielu innych budowlach Angkoru), ale w ceglanym murze. Z drugiej strony Prasat Kravan ma sporo lat więcej niż np. Angkor Wat, więc inna technologia nie dziwi.

Dla fotografa (takiego jakim ja byłem wtedy) problemem były ciasne pomieszczenia. Ale nawet obiektywem o najmniejszej ogniskowej 28 mm dało się pstryknąć ciekawą fotę.

Lubie!
0

Khmerski demon

Khmerski demonOstatnio znajomy wrzucił na FB link do artykułu zawierającego listę 30 niesamowitych opuszczonych miejsc. Oczywiście lista mocno subiektywna, by nie powiedzieć przypadkowa. Załapało się nawet cmentarzysko pociągów w Częstochowie, choć jako jedyne bez komentarza czy opisu.

Jest też Angkor, o którym trudno powiedzieć, że jest opuszczony. Przewalają się tam tysiące ludzi, bo to największy i jedyny szerzej znany zabytek Kambodży. Z tej to racji oraz z faktu, że Kambodża jest biedna, stanowi jej chyba największe dobro narodowe. Gdy my tam byliśmy, bilety były stosunkowo drogie i choć nie widzieliśmy jakichś zmasowanych działań czy służb kontrolnych, raczej nikt na gapę nie zwiedzał.

Zabytki nie są ogrodzone i nikt ich nie pilnuje przez całą dobę, więc pewnie by się dało, ale jednak ktoś te bilety sprawdzał i chodzenie bez nich było obarczone ryzykiem. Z drugiej strony spokojnie można było zaszyć się w jakimś pomieszczeniu, gdyby ktoś chciał robić zdjęcia przy pełni księżyca czy po prostu spędzić noc w ruinach. Pamiętam, że raz sam biegałem już po zachodzie słońca po którejś świątyni (dlaczego – nie pomnę) i gdybym po prostu gdzieś przycupnął, nikt by się nie doliczył, że jakiegoś turysty brakuje.

Lubie!
0

Chińska ulica

Chińska ulicaObecnie Chiny doganiają Zachód w liczbie samochodów. Wtedy oczywiście takie pojazdy były na ulicach, jaki i rowery czy skutery, ale moją uwagę zwróciło co innego (jeśli chodzi o komunikację): skutery elektryczne. Zdaje się, że obecnie są one chyba ślepą gałęzią rozwoju motoryzacji, ale w Chinach A.D. 2005 było ich sporo. Poruszały się bezszelestnie i można było zostać nieĹşle zaskoczonym przez Chińczyka nieomal wjeżdżającego w nas od tyłu takim właśnie pojazdem. W każdym bądĹş razie obecność takich pojazdów sprawia, że nie wystarczy nasłuchiwać, czy coś nadjeżdża, trzeba się również rozglądać.

Lubie!
0

Koniec świata

Kapusta pekińska w Kaszgarze - 3400 km od PekinuGdzie jest koniec świata? Nigdzie, Ziemia jest kulą (lekko spłaszczoną), więc nie ma końca. Obecność osi obrotu wyróżnia bieguny i rzeczywiście są to końce świata – odległe, trudno dostępne.

A z bardziej przyziemnych? Dla mnie cechy końca świata ma Kaszgar, skąd pochodzi powyższe zdjęcie. Po pierwsze bo Chiny – a to już daleko samo w sobie. Po drugie kraniec Chin. Co prawda geograficznie bliższy nam, ale jeśli chodzi o dostępność już nie. Sinciang, gdzie leży Kaszgar, to najbardziej zachodnia prowincja Kraju Ĺšrodka (ha! środek, więc jaki koniec?). Tyle tylko, że z Pekinu tam najdalej. Od naszej, zachodniej strony dostęp też nie jest łatwy. Po drodze jest Kirgistan, kraj względnie dostępny, ale – przynajmniej parę lat temu – dostanie się do Chin nie było stamtąd proste. A przynajmniej najkrótszą drogą, przez przełęcz Torugart. Trzeba było wynająć samochód, mieć odpowiednie papiery itp.

Na szczęście XXI wiek dotarł i tam, bo my załatwiliśmy wszystko przez… Internet. Firm wożących turystów trochę było i można je było znaleĹşć w Sieci. Tak więc wszystko ustaliliśmy z Polski. Musieliśmy się tylko dostać do Narynu, miasta niezbyt często odwiedzanego przez turystów. Dojechaliśmy tam autobusem, znaleĹşliśmy kwaterę i szwendaliśmy się dwa dni – niezbyt intensywnie, bo bolało mnie kolano.

Raz, gdy odpoczywaliśmy na murku, podszedł do nas miejscowy. Zaczął opowiadać, jak to był ekonomistą, miał własny interes, kupił samochód ciężarowy, po czym coś tam się zmieniło i zbankrutował. Utrzymuje go żona, która handluje na bazarze. Opowiadał o jakiejś koncesji, na którą potrzeba milion czy dwa dolarów, a da dostęp do ropy. Oczywiście nie mieliśmy przy sobie drobnych na koncesję. Na zakończenie poprosił o drobny datek na 50 g wódki. Mieliśmy, ale nie daliśmy.

Koniec świata występuje też w Argentynie, w Ushuaii, która dzierży tytuł miasta położonego najbardziej na południe. Polecam też inny Koniec świata.

Lubie!
0

Tiahuanaco

Tiahuanaco

Gdy pisałem o rysunkach w Nazca, wspomniałem o tym, że niektóre miejsca mamy w głowie jako kultowe, a przy odwiedzinach tracą cały powab. Pasuje jak ulał do Tiahuanako, zwanego też Tiwanako.

Zawsze kojarzyło mi się z jakąś magnetyzującą archeologiczną tajemnicą. Tyle tylko, że tajemnicy nie da się oglądać. Dodatkowo to, co można oglądać, znajduje się w muzeum. Na szczęście muzeum jest na miejscu i zostały zaprojektowane oraz wykonane ze smakiem. Swoim wystrojem (surowy beton) nawiązuje do kamiennych budowli i rzeĹşb. Znajduje się tam wszystko, co ciekawe (pomijając zapewne przedmioty skradzione) w Tihuanaco. Wtedy drobnym problemem był brak angielskojęzycznych etykiet, ale jakoś sobie radziliśmy. Tak więc muzeum były mocnym punktem wizyty w Tiahuanaco. I pierwszym.

Na miejsce wykopalisk idzie się potem. I tu rozczarowanie – zostało niewiele i jakoś mało atrakcyjnie „wystawione”. Najciekawsze obiekty, czyli Brama  Słońca czy Monolit Ponce’a, zostały ogrodzone – i to nie dyskretnym sznurkiem, ale siatką i drutem kolczastym. Nie muszę dodawać, że znacznie utrudniało to robienie zdjęć. I tak niepozorne płyty kamienne okazały się najbardziej fotogeniczne. Po części dzięki chmurom.

Lubie!
0

Wieże i my

Torres del Paine i myPark Torres del Paine to jedno z tych miejsc, które warto odwiedzić. Najważniejszym punktem wycieczki do tego miejsca jest odwiedzenie granitowych wież, które wyrastają około kilometra powyżej otoczenie. Pewnie największą frajdę sprawiają wspinaczom, ale i zwykli „deptacze” mogą mieć wiele radości z obcowania z nimi.

O samej wycieczce do parku jeszcze napiszę. Teraz o wieżach – sięgają 2,5 km nad poziom morza. Klasykiem jest wstanie wcześnie rano i obejrzenie ich o wschodzie słońca. Śpi się na kempingu, wstaje po ciemku i takoż w mroku idzie się górskimi ścieżkami. My się o mało co nie spóźniliśmy na ten spektakl, ale przyspieszyliśmy w odpowiednim momencie i zdyszani wpadliśmy na miejsce, skąd się go ogląda. Pechowo było trochę chmur i słońce nie było bardzo intensywne. Tym niemniej wieże wyglądały imponująco.

Nie daleko, bo ok. 150 km dalej jest Fitz Roy – również skalisty szczyt o podobnych charakterze, którego zdobywanie można obejrzeć w filmie Wernera Herzoga „Krzyk kamienia”. Sam film jakoś wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił, ale, jako że filmów o górach w roli głównej nie ma wiele, na pewno warto go zobaczyć. Z filmów górskich najbardziej polecam „Czekając na Joe”. Za tytuł dystrybutorowi należy się lanie, ale sam film… Jest to paradokument, ale trzyma w napięciu nie gorzej niż najlepsze fabuły. Tym bardziej, że jest oparty na prawdziwych wydarzeniach. Wydarzeniach – dodam – niesamowitych. Żeby nie odbierać przyjemności oglądania, nic więcej nie napiszę. Gdyby ktoś zachęcony przeze mnie go obejrzał, proszę podzielić się wrażeniami.

Lubie!
0

Herbaciane pole

Herbaciane poleHerbaciane pole było niedawno, ale z oddali. Dziś w średnim zbliżeniu. Dopiero tutaj widać, jak wyglądają „krzewy” herbaciane. Piszę w cudzysłowie, bo krzewami są dzięki przycinaniu. I dzięki temu mają ciągle świeże, młode liście.

Te zdjęcia pochodzą z wypadu na własną rękę, kiedy zachęceni opowieścią jakiegoś mieszkańca naszego hostelu, wsiedliśmy do autobusu i wysiedliśmy za miastem. Mogliśmy swobodnie chodzić między wzgórzami, między rzędami herbacianych krzewów. Na tyle swobodnie, że zrobiłem kilka zdjęć z bliska osobom zbierającym liście. Nie robiły problemów.

Dzień wcześniej pojechaliśmy na wycieczkę, która miała swoje zalety, choć akurat zdjęć wtedy nie zrobiłem zbyt ciekawych. Ale zwiedziliśmy wytwórnię herbaty Boh i kupiliśmy paczkę saszetek do sporządzania herbaty mrożonej o smaku czarnej porzeczki. Smakowała nam tak bardzo (choć to bardziej napój herbaciany), że poprosiliśmy znajomych, którzy jechali rok póĹşniej, by nam ją przywieĹşli.

Na koniec ciekawostka wyczytana w Wikipedii. Chiński znak oznaczający herbatę czyta się na dwa sposoby (w różnych dialektach) – albo „te” (stąd angielskie tee i inne podobne słowa na zachodzie Europy) albo „cza” (m.in. rosyjski, ale też indyjski „czaj”). U nas herbata pochodzi od słowa „herba” (ziele), ale już „czajnik” ma wyraĹşne konotacje ze wschodnią wersją słowa herbata.

Lubie!
0

Pszczoła

PszczołaW poprzednim wpisie wspomniałem już o moim pierwszym cyfrowym aparacie. Poza innymi, miał i tę zaletę, że oferował tryb makro. Dodatkowo kupiłem do niego adapter szerokokątny, który po odkręceniu pierwszej soczewki zmieniał się w makro. Tak więc sumarycznie mały aparacik dawał za niewielkie pieniądze całkiem sensowny tryb makro. Moja obecna małpka (G11) też potrafi robić zdjęcia makro, ale nie z taki powiększeniem. Podejrzewam, że jest to kwestia adapteru. Ale stary (choć go mam), nie pasuje do nowego aparatu.

W lustrzance makro (lub coś zbliżonego) realizowałem obiektywem Sigma 70-300 mm f/4-5.6 APO DG Macro. Makro było tylko przy najbardziej wysuniętej ogniskowej, ale znowu ratowałem się soczewką. Tym razem zrobioną ze zniszczonego filtru i soczewki do okularów (o odpowiednio dostosowanej średnicy). Wiadomo, że jakość optyczna takiego zestawu nie była idealna, ale lepiej zrobić nieidealne zdjęcie niż nie zrobić go wcale.

Lubie!
0

Liście

Liście na działceW „Idiocie” jest scena, kiedy książe Myszkin rozmawia z pannami Jepanczynównami. W pewnym momencie pod wpływem opowieści rodem z dalekich krajów Adelajda, miłośniczka malowania, rzuca hasło, że koniecznie muszą wyjechać za granicę, bo tutaj to ona nie ma tematów do obrazów. Na to odzywa się matka, mówiąc, że jeśli tutaj ich nie nie znajduje, nie dostrzeże ich również za granicą.

Nie do końca się z tym zgadzam, bo – jak już pisałem – nasze pobudzenie nowymi obrazami największe jest na początku, a potem opada. Jest to naturalna cecha ludzkiego umysłu i pewnie dlatego trudno jest dostrzec ciekawe motywy we własnym otoczeniu.

Nie będę tu kreował się na takiego, co potrafi, bo często nie potrafię. Ale czasem mi się zdarza. Powyższe zdjęcie powstało na działkach w Kaczkach Ĺšrednich, wiosce, w której się wychowałem. Szczegółów zupełnie nie pamiętam, ale po EXIF-ie i samym zdjęciu widzę, że zrobiłem je pod koniec lata moim pierwszym cyfrowym aparatem. Jego szczególną cechą był uchylny ekranik. Ta funkcja znakomicie ułatwia robienie takich zdjęć – z żabiej perspektywy. Jego następca u mnie koniecznie musiał mieć taką możliwość. I ma – to Canon G11.

Lubie!
0