Wychodzi na to, że targ w Kaszgarze jest zagłębiem ludzkich twarzy. Przynajmniej tych, które nadawały się do uwiecznienia na fotografii. W tłumie, jaki przewalał się wśród różnobarwnych straganów, okazji do robienia zdjęć było sporo. Twarze i stroje zdecydowanie różniły się od tego, co można zobaczyć w Polsce, a nawet jeśli jakiś czas już się było na miejscu, to różnorodność postaci i fizjonomii przewyższała te widziane na co dzień. Nic dziwnego – na targ ściągali ludzie nie tylko z miasta, ale też z wiosek, zapewne niekiedy dość odległych. Niedzielny targ w Kaszgarze – zdecydowanie chciałbym jeszcze kiedyś odwiedzić.
Gringos
O tej przygodzie pisałem już kilka razy. Tym razem zdjęcie z momentu, kiedy dotarliśmy do rzeki, ale nie wiem jakiej. Nie dostąpiła zaszczytu, by na Google Mapsach być opatrzoną jakąś nazwą. Z pewnością jest to dopływ Matki Boskiej, czyli rzeki Madre de Dios. Nad wodę (miejscowość nazywała się Shintuya) dotarliśmy na ciężarowce, która pełniła rolę autobusu i sklepu. Na brzegu czekała łódź (z pierwszego lub raczej drugiego planu, ale były prawie identyczne).
Zapytałem siedzącego na brzegu współtowarzysza z ciężarówki, ile kosztuje przejazd do Boca Manu. Rzucił jakąś cenę, spytałem, czy dla „gringos”. Uśmiechnął się, ale nic nie odparł. Cóż – właściciel łodzi był monopolistą, więc nie dał się wiele zrobić. Zapłaciliśmy, umieściliśmy wewnątrz plecaki i siebie i… popłynęliśmy.
Podróż była długa, a nurt dość mocny. Momentami miałem wrażenie, że poruszamy się 10 cm na sekundę, ale może po prostu to była tylko prędkość względem fal. Tak czy inaczej – na miejsce dotarliśmy grubo po zmrok i byłem pełen podziwu dla nawigatora. Rzeka się wiła, przy brzegu było sporo gałęzi czy wręcz drzew, ale pewnie doprowadził nas do celu.
Problemem był nocleg, jak go znaleźć w nowym miejscu i to po ciemku? Ale o tym następnym razem.
Czyścibut
Czyścibutów (czy ktoś pamięta jeszcze takie słowo?) spotykałem tu i ówdzie, ale nigdy nie dałem butów do czyszczenia. Nie było sensu, albo chodziliśmy w sandałach, których czyścić się nie da, albo w butach górskich. Pokryte były zamszem, do pielęgnacji którego nie używa się zwykłych past. Chociaż kto wie, może trzeba było dać czyścibutowi szansę i by mnie czymś zaskoczył?
Tak czy inaczej – będąc w Peru, oszczędzaliśmy i unikaliśmy niepotrzebnych wydatków. Choć z drugiej strony byłbym pewnie jedną z niewielu osób, które mogłyby się pochwalić korzystaniem z takiej usługi. A może się mylę?
Nie czwartkowy Budda
„Złoty Budda” – tyle pamiętam. Oczywiście miejsce też – Luang Prabang. Z pewnością ten olbrzym śpi na wzgórzu, które wznosi się za miastem. Ale zdaje się, że jest ich tam więcej, bo wyszukiwarki zwracają mi też jakiegoś „czwartkowego Buddę”. Wygląda bardzo podobnie, ale mój nie ma napisu. Z drugiej strony co za różnica – Budda to Budda.
Żółta ściana
Ściana jak ściana – nie, u nas takich ścian nie ma. Inna konstrukcja, inny kolor. Ta ze zdjęcia pochodzi z Hoi An, miasta krawców, z jednego z wielu domów kolonialnych.
Artykuł o Hoi An można znaleźć w świeżych Wysokich Obcasach. Polecam.
Cusco
Wspominałem już, że Cusco to jedno z naszych ulubionych miast? Zdaje się, że tak. Miasto zostało zbudowane na ruinach inkaskiej stolicy, ale nie wszystko udało się zniszczyć. To, co stworzyli Hiszpanie, też jest niczego sobie. Do tego Indianie, których obecność sprawia, że Cusco ma mocno miejscowy klimat. Co prawda zatruliśmy się tam raz czy dwa, ale pozytywnych wspomnień było tyle, że te negatywne się nie liczą.
Twarze
Wśród zdjęć podróżniczych poczytne miejsce zajmują fotografie twarzy. Często tworzone są cykle czy wystawy złożone z samych tylko twarzy (np. „Twarze Tybetu”).
Skąd się to bierze?
W odległym kraju wszystko (lub prawie wszystko) jest inne, egzotyczne: począwszy od przyrody, poprzez pogodę, architekturę, pojazdy, ubrania do ludzi. Różne od naszych są też twarze, a twarz to właśnie ten element, który zdaje się zawierać czy oddawać najwięcej prawdy o człowieku. Oczywiście to ułuda, bo co prawda z twarzy chyba najłatwiej odczytać emocje, ale przecież dopiero rozmowa pozwoli nam dotrzeć do drugiego człowieka.
Cóż – przyznać muszę, że nie należę do osób, które łatwo nawiązują kontakty i dlatego przeważnie pozostaje mi przyglądanie się i odczytywanie ludzkich emocji z twarzy, gestów, tonu głosu. Są co prawda wyjątki, ale tym razem tak nie było – powyższe zdjęcie powstało podczas kaszgarskiego bazaru, a człowiek był jedną z tysięcy odwiedzających go osób. Tak jak i ja.
Alternatywna droga
Parę razy wspominałem o tym, że lubimy schodzić z utartych szlaków. Tak zrobiliśmy także, odwiedzając Machu Picchu. Tradycyjna droga wiedzie przez jakąś firmę turystyczną, która sprzeda nam trekking po dżungli, noszący nazwę „Inca trails”. Nie brałem w nim udziału, ale wiem, że w skrócie polega na tym, że maszeruje się w kierunku najsłynniejszych peruwiańskich ruin przez dżunglę, odwiedzając po drodze różne pozostałości inkaskie. Nie wątpię, że taka wycieczka daje dużo satysfakcji, ale nas na nią nie za bardzo było stać.
Trzeba tu wspomnieć, że do Aguas Calientes (miasteczka u podnóża Machu Picchu) nie da się dotrzeć środkami komunikacji publicznej. Jest kolejka dla turystów, ale też bardzo droga. Szperając w przewodniku, znalazłem jednak opis innej trasy – da się iść po starych torach kolejowych.
Najpierw był więc autobus, potem ciężarówka, a dalej mieliśmy iść. Okazało się jedna, że powódĹş zerwała most, a na drugą stronę rzeki da się przedostać tylko w wagoniku zawieszonym na linie. Mieścił jedną osobę, która była ładunkiem i napędem, bo musiała przedostać się na druga stronę, ciągnąc linę. Dalej było standardowo. Szliśmy, szliśmy, aż zrobiło się ciemno. Drugiego dnia kontynuowaliśmy masz, złapaliśmy drezynę (tory miały być nieużywane!) i dotarliśmy na miejsce.
W cieniu
Ocalone centrum
Hoi An to miasto krawców. Rzeczywiście, mnóstwo tam sklepów z ubraniami, w większości oczywiście damskimi. My tam zakupów nie zrobiliśmy, bo sukienkę Gosia kupiła wcześniej, w innym mieście. Niestety, u źródła ubrania były tańsze, ale nic nie dało się z tym zrobić.
Poza japońskim mostem, o którym już wspominałem, spektakularnych zabytków w mieście nie ma. Ale całość znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury Unesco i jest bardzo urokliwa. Można odnaleść tu polski akcent. W latach 90. władze chciały wyburzyć stare budynki, ale sprzeciwił się temu polski archeolog, pracujący w pobliskim My Son. Za jego namową zmieniono plany, odrestaurowano centrum i Hoi An stało się stałym punktem na mapie wycieczek po tej części Wietnamu.